"568 897 znalazło tu miłość, która nie ma początku i nie zazna końca. Miłość stworzoną z setek zdań i tysięcy słów, zmieniających jedno z tak wielu w jedno jedyne. Miłość, która nigdy się nie powtórzy, bo nie ma najmniejszej szansy na powtórzenie rzeczy tworzących zupełność.
8796 z nich nigdy nie zapomni momentu, kiedy spłynęła potokiem słów, łez i ludzi."[s. 5]
Bradin Rothfield jest gwiazdą. I to nie małą. Kobiety z całej Europy znają twarz tego niezwykłego dziewiętnastolatka. Wokalista, wraz z zespołem Bitter Grace, podróżuje po świecie, by spełniać swoje marzenie o karierze muzycznej. Jednak i on od czasu do czasu potrzebuje wytchnienia. Pewnego chłopak spóźnia się na przesiadkę i spędza kilka godzin na lotnisku. Lecz Bradin nie wiedział, iż będą to najniezwyklejsze godziny w jego życiu. Spędza je w towarzystwie Ally Hannigan, kobiety, która nie rozpoznaje w młodzieńcu idola nastolatek. Niestety. Spotkanie dobiega końca, a para zdaje sobie sprawę, iż nie spotkają się już nigdy więcej, ponieważ czują, że coś tworzy się między nimi.
„Bo nigdy nie pozwolę patrzeć wam na mój upadek.” [s. 12]
Zgadzając się zrecenzować „Ostatnią spowiedź” spodziewałam się jedynie ckliwego, schematycznego romansidła. Stwierdziłam, a co mi szkodzi, przeczytam, napiszę, co myślę i pewnie za chwilę zapomnę. Jak wspomniałam, wyobrażając sobie ogólny zarys fabuły, składał on się z elementarnych części romansu – spotykają się, idą ze sobą do łóżka, oboje się zakochują i jest pięknie. Potem zauważyłam, że historia rozrysowuje się inaczej, by finalnie stać się piękną i wzruszającą opowieścią. Tak, więc, idąc za pierwszym wrażeniem, byłam zaskoczona, że takie coś może mi się spodobać, później zaczęłam się zastanawiać, za co „Ostatnią spowiedź” tak polubiłam.
Mogłabym powiedzieć, że to przez fabułę – może i pomysł splecenia losów pozornie dwóch różnych charakterów rozdzielonych statusem społecznym nie raz się już przecież pojawiał, przez co powieść może wydać się początkowo przewidywalna. Jednak autorce udało się wpleść kilka świeżych, interesujących elementów, dzięki czemu ogół już na tak schematycznie nie wygląda. Wciąż możemy jednak bez problemu domyślić się kolejnych kluczowych wydarzeń. Myślę, że sekret tkwi w tym, jak Nina Reichner skupiła się na losach bohaterów. Bywają wzloty i upadki, chociaż nie zawsze jest pięknie, potrafią oni cieszyć się chwilą. Po dłuższym zastanowieniu stwierdzam, że chyba właśnie to zaważyła na moim pozytywnym odbiorze książki.
„Zabawne, jak rzeczy, które doskonale znamy, mogą nas zdumiewać. Potrafią zagubić i zniweczyć wygodny pryzmat rutyny. Zadziwiające, jak szczere emocje wybijają z naturalnego rytmu zwyczajnej powtarzalności.” [s. 164]
Podczas tych kilkuset stron możemy śledzić losy dwójki głównych bohaterów, Ally, i Bradina, których to losy połączył zwykły przypadek. Początkowo, nie trawiłam młodego rockmana, wydawał mi się taki jakiś… nijaki. Na szczęście później autorka przedstawiła go trochę lepiej, dzięki czemu zaczęłam w nim dostrzegać niemal same pozytywy. Niestety, z tutaj Reichter już trochę przesadziła, bo Bradin przestał być bohaterem realistycznym. Mimo tego, wciąż przyznaję, że fajnie byłoby spotkać kogoś takiego.
Dokładnie odwrotną sytuację miałam przy Ally – na początku wydawała mi się dobrze wykreowaną postacią, taką, jaką lubi są od razu. Miałam szczerą nadzieję, ze tak już pozostanie do końca, jednak w międzyczasie coś się zmieniło. Nagle stała się jakaś taka rozkapryszona, co zepsuło początkowe dobre wrażenie.
„Pytasz, co się z tobą stanie, a czy naprawdę nie widzisz, co dzieje się z tobą teraz?” [s. 178]
Wśród tylu dobrych stron, znalazłam kilka niedociągnięć. Pierwszym, które pojawiło się zaraz na początku, było to, że autorka postanowiła podpisać rozdziały imionami bohaterów, mówiącymi, z czyjego punktu widzenia prowadzona jest trzecioosobowa narracja. Niestety, później autorka nie trzymała się tego konsekwentnie i w związku z tym opatrzone w ten sposób są dokładnie dwa rozdziały. Zrozumiałe było postawienie imienia przed swego rodzaju prologiem – tam występuje opowieść Al w pierwszej osobie, natomiast dalej już nie jest to potrzebne. Może i się czepiam, ale takie jest moje zdanie.
W tak zwanym międzyczasie, pojawił się bardzo interesujący wątek. Ku mojemu zaskoczeniu, autorka nie rozwinęła go za bardzo, mimo, że miał on kluczowe znaczenie dla zakończenia książki. Już nawet nie chodzi mi o wypomnienie błędu, miałam tylko nadzieję na trochę więcej informacji o stalkerkach. A szczególnie o jednej konkretnej.
„Śpiewam dokładnie tak samo jak połowa ludzi na tej planecie, bo druga połowa śpiewa pewnie dużo lepiej, a jedyną różnicą między mną a nimi jest to, że ja zwyczajnie mam odwagę to robić, a oni nie.” [s. 192]
Wspomniane wyżej niedociągnięcia jakieś rażące nie były, za to plusów było dużo więcej, tak, więc „Ostatnią spowiedź” z czystym sumieniem mogę Wam polecić. Lekki język i jego przystępność, a także piękna oraz wzruszająca historia o zawiłościach losu sprawiają, że czytanie jest przyjemnością, a ładunek emocjonalny zawarty między słowami wyróżnia tę książkę spomiędzy innych. Swoją drogą, nie wiem, jak zniosę oczekiwanie na kolejny tom, bo zakończenie było zaskakujące i wreszcie dało mi coś, czego się nie spodziewałam. Poza tym, nigdzie nie mogę znaleźć żadnych informacji o następnych częściach, ale myślę, że akurat na tę książkę warto czekać.