Szum, zamęt, wszechobecny hałas. A było tak pięknie! Uczta wyobraźni – jedna z niewielu "odmian" fantastyki, po jaką sięgam, jaką cenię, trawię, jakiej się nie boję – moja Uczta Wyobraźni na ekranie? Stało się! Ludzie ruszyli do sklepów, księgarni, empików i matrasów żeby mieć tę jedną książkę: "Atlas chmur". Bo jak wiadomo, za ekranizacją idą nowe nakłady, filmowe okładki, wszechobecna promocja. Potem jest uśmiech: podobało mi się, tak, dobre było, chyba najbardziej jak klonowali. Tylko czasem trochę zagmatwane. Ale nie, dobre było. Gdzieś tam, pośród rozemocjonowanego tłumu również ja. Z moim, również filmowym, "Atlasem chmur", z kilkoma uprzedzeniami i obawami. Nawet nie zauważyłam, jak włączyłam się w ten bieg, kto przeczyta, kto się bardziej zachwyci, kto więcej dostrzeże.
Uspokój się jednak, wycisz, zapomnij, że ma ci się ta książka spodobać. Gdzieś ci się śpieszy? Daj się zaczarować Davidowi Mitchellowi, nie reklamom.
Historia zaczyna się w XIX wieku. Z kolejnych kart Dziennika Pacyficznego poznajemy kolejne postacie – doktora Henry’ego, tubylców, wreszcie pana Ewinga. Historia jak każda inna, stylizowana na daną epokę, całkiem oryginalna, jednak fanom starszych powieści klimat dobrze znany(Cooper, May, coś z Durrella czy Szklarskiego). W pewnej chwili koniec, film się urywa w połowie dziennika.
Trafiamy w przestrzeń jednostronnych listów płynących obficie z domu w Belgii, opatrzonych datą 1931 roku, pełnych muzyki, nie muzyki, młodości, starości, pokręconości. Pyk! Obraz znów znika, zaczyna się nowa historia, poznajemy Luisę Rey, XXI wiek.
Gdzieś właśnie w tym miejscu zaczynamy dostrzegać powiązania między urwanymi, zostawiającymi nas bez żadnej puenty, historiami. Znamiona, nazwiska, literacka gra nas wciąga, już nie ma odwrotu. Wchodzimy, czasem mozolnie, czasem z błyskiem zainteresowania, czasem oczarowani na tę górę, pnąc się, przez różniaste opowieści, lata, epoki i dzieje.
Stop!
Zatrzymaj się!
Człowieku, cały czas biegniesz? Nawet na samym czubku, pośród duchów przeszłości, ludzi z Dolin? Równie dobrze możesz teraz zamknąć tę książkę. Ona nie jest stworzona do tego, by przez nią biec, by jak najszybciej przeczytać, zachwycić się i zapomnieć. Spokojnych wędrowców przepraszam za to wtrącenie, wiem jak ważnym jest ten odcinek naszej drogi. Chodźmy dalej…
Jednak chwila, schodzimy. Doszyliśmy najdalej, na sam szczyt, do dalekiej przyszłości, przypominającej kształtem przeszłość. Widząc ten obraz, możemy dostrzec co spowodowało takie a nie inne wydarzenia. Wracamy, wszystko staje się jaśniejsze, bardziej przejrzyste.
Koniec.
Znów wiek XIX, Dziennik Pacyficzny i szukana puenta. Teraz dopiero u celu widzimy wszystko jak na dłoni. Droga nie była bezowocna. Chyba, że biegłeś…
Wszystko się skończyło. Chociaż, czy na pewno… Cały czas tkwi gdzieś w nas okropny obraz ludzkości wyrysowany w "Atlasie chmur". Tkwi również szacunek dla tego, który tę historię uprządł. Davidzie Mitchell – jestem pełna podziwu. Gdyby nie fakt, że Orwella mam w wydaniu kieszonkowym, w pełnym ścisku – postawiłabym Twój "Atlas Chmur" tuż obok "Roku 1984". Za wspaniałą grę literacką, za żonglowanie słowami, sytuacjami, osobami, gatunkami, za wciągnięcie mnie w świat tak brutalny i piękny za razem, tak groteskowy i smutny, tak odległy i bliski.
Nie biegnij, chłopcze, uspokój się, czytaj, to jest ważne.