Już na samym wstępie muszę przyznać, że kompletnie nie rozumiem tych wysokich ocen i zachwytów nad najnowszą książką Dębskich. A już wspominki o tym, jakoby treść była pełna ,,wyśmienitego humoru'' wprawiają mnie w niesłychane zdumienie. Bo wiecie, ,,Siódmy koci żywot'' miał być komedią kryminalną.
Tylko, że nie był śmieszny.
No i tego kryminału też było niedużo.
To znaczy: było morderstwo, jedno, drugie, był jakiś plot-twist ale. Ale cała akcja została poprowadzona w taki sposób, że ani mnie ziębiła, ani grzała, a tak naprawdę nudziła mnie i drażniła tym wymuszonym humorem przez większość czasu.
Ośmielę się też wysnuć przypuszczenie, że gdyby ta książka została napisana przez autorów mniej znanych niż duet Dębskich, to nie zostałaby dopuszczona do druku w takiej formie, w jakiej istnieje obecnie. Redaktor pewnie wyciąłby sporą część bezsensownych i niepotrzebnych opisów, dialogów i przemyśleń bohaterów, których jedynym celem wydaje się być sztuczne pompowanie objętości tej niedługiej historii.
Humor, w każdym razie, jest przaśny, żenujący i nieco drętwy, jak ten jeden pijany wujek na weselu.
Komisarz Borkońska ma być niby taką bad woman, która rządzi i dzieli, i ustawia swój zespół, i trzyma wszystkich twardą ręką, ale w głębi serca jest miła i kochana (i lubi koty!). Tymczasem spora część jej zagrywek wobec podwładnych może spełniać definicję mobbingu no ale. Może tak się w tej policji pracuje?
Co do samej pracy zespołu Borkońskiej... nie wiem, czy nie był to celowy zabieg ,,humorystyczny'', ale pracownicy komendy równie dobrze mogliby nic nie robić, tak fantastycznie im szło miotanie się między jedną rzeczą, a drugą. Przez 220 stron – czyli w momencie, w którym do końca zostało około 114 stron – wciąż mieliśmy TYLKO trupa Jovana i w sumie tyle. Niby był jakiś podejrzany, niby coś się powoli zaczynało wykluwać, ale właśnie – powoli. I wykluwać. Przez 220 stron, można powiedzieć, nie działo się nic specjalnego.
Nuda.
Nie wiem też, czy między Borkońską, a jej kolegą z pracy Maćkiem, miało być jakieś romantyczne napięcie ale jeśli tak, to zupełnie nie wyszło. A jeśli nie miało go być, to też nie wyszło. Bo heloł, opisywanie w sposób ,,zabawny'' podchodów żonatego i dzieciatego faceta do swojej przełożonej(!) jest... no niesmaczne, powiedzmy sobie szczerze. I bardzo mało przyszłościowe, bo wiadomo, że nie należy romansować w pracy. A już na pewno nie z szefem, albo z szefową.
Kota zostawiłam Wam na koniec. Sheila, zwana później Szelką. Kocia Pani Detektyw, która podrzuca tropy policjantom i naprowadza śledztwo na właściwe tory, w sumie można śmiało powiedzieć, że bez niej sprawa zabójstwa Jovana poleżałaby trochę na biurku, a potem trafiła do jakiegoś archiwum X i ewentualnie na kanał jakiegoś jutubera w zestawieniu ,,Top 10 nierozwiązanych spraw''.
I tu był potencjał do tego, żeby zrobić z tej historii coś fajnego tylko, że... że nawet Szelka wyszła Dębskim niespecjalnie. Zupełnie jakby nie potrafili się zdecydować czy chcą z niej zrobić 100% wrednego i stereotypowo kociego kota, czy kota inteligentnego, z pazurem, ale w sumie to miłego. I tak skakali od jednego końca skali do drugiego.
Kończąc: ,,Siódmy koci żywot'' nie zasługuje na te zachwyty, którymi jest obdarzany. Jest książką słabą, słabo napisaną i posiada dość przeciętną fabułę. Naprawdę jestem przekonana, że gdyby Dębscy nie byli Dębskimi, ale – powiedzmy – Kowalskimi to ta książka nie zostałaby wydana. Bo nie nadaje się nawet na czytadełko tramwajowe - zwyczajnie nie ma w niej nic ciekawego.
*książkę otrzymałam z Klubu Recenzenta serwisu nakanapie.pl