Miało być tak pięknie. Ale jednak nie jest. Prawdopodobnie grafik przygotowując okładkę do książki interesował się jej zawartością w takim samym stopniu, jak ja przy jej wyborze. On brał pod uwagę jedynie tytuł, ja dorzuciłem jeszcze obrazek z przodu okładki. Pomyliliśmy się tak samo.
Często mam tak, że książkę biorę z półki jedynie pod wpływem chwytliwego tytułu i/lub fajnej okładki. Tak było w tym przypadku. Przypuszczam, że ‘podświadomie’ tytuł „Pierwiastek zero” zinterpretowałem sobie jak „czynnik zero” albo „pacjent zero”. Grafik miał chyba podobny tok myślenia, bo chłopak w masce na okładce, jak nic zwiastuje jakąś dużą epidemię. Jest tylko jeden szkopuł – jeśli cokolwiek w książce ma związek z zarazkami, tudzież bronią chemiczną/biologiczną itp., to właściwie jest to tylko okładka. Fabuła jest całkowicie o czym innym.
Doktor Alfred Mortus jest genialnym chemikiem. Do zaoferowania światu ma niezwykłą i kontrowersyjną teorię. W tablicy Mendelejewa brakuje jednego pierwiastka, tuż przed wodorem – tytułowego pierwiastka zero. Jak to zwykle bywa z kontrowersyjnymi tezami, nie znalazł się żaden sponsor, żeby sfinansować badania mające na celu jej potwierdzenie. Do czasu. Nagle dostaje propozycję prowadzenia swoich badań pod skrzydłami całkowicie nieznanej, ale za to bogatej i wpływowej firmy farmaceutycznej. Doktor nic nie podejrzewa – ważne, że nowy pracodawca daje sprzęt i jeszcze płaci za kontynuowanie swoich badań. Sytuacja zmienia się dopiero w małym ośrodku badawczym w Bieszczadach, gdzie wszystko jest tak piękne, że aż trudno by było prawdzie. Znikający naukowcy, konspiracja i pewien człowiek bredzący o wielkim spisku. Mortus z dnia na dzień uświadamia sobie, że jest dyskretnie osaczany i kontrolowany, ktoś chce wykorzystać jego badania, a na dodatek, nikomu nie może ufać. Fabuła, niestety, jest schematyczna. Za całą intrygą stoi ‘potężna’ instytucja, jaką jest Kościół. Tyle, że tym razem nie chce zaliczyć wpadki, jak ta z Galileuszem, i wykorzystać przyszłe odkrycie do własnych celów. Ma nieograniczone fundusze i władzę, i nie cofnie się przed niczym, aby osiągnąć obrany cel.
Ok, trochę się zapędziłem. Schemat widać gołym okiem, ale pani Barańska chyba starała się dorzucić do niego świeży pomysł albo nawet dwa. Motyw z nieznanym pierwiastkiem i osadzenie akcji w Polsce, w klimatycznych terenach Bieszczad – duży plus. Wyszło bardzo naturalnie, z ominięciem błędów charakterystycznych dla autorów łączących ‘amerykańską’ fabułę z jakimś polskim miastem. A za jedno muszę autorkę szczególnie pochwalić. Sumiennie odrobiła pracę domową, uzupełniając warsztat literacki o specjalistyczną wiedzę z zakresu biologii molekularnej, wyższej matematyki, fizyki i chemii. W książce, wiedzę tą wykorzystuje w sposób swobodny nadając tym samym głębi i realizmu hermetycznemu środowisku naukowców. Do tego jeszcze pewny sposób prowadzenia akcji i umiejętne dawkowanie napięcia, sprawiły, że książkę czytałem z przyjemnością. Z silnym uczuciem, że to już gdzieś było, ale nadal z przyjemnością.
W jednym miejscu tylko zauważyłem potknięcie, a właściwie to zauważyłem po fakcie (skończonej lekturze). Zabawne jest, że tok myślenia osób z jednego wątku, nagle pojawia się w innym. Wysłannicy Kościoła uważają, że pierwiastek zero może być czynnikiem ożywiającym materię – doktor Mortus, że jest to tajemniczy nieodkryty pierwiastek, który powinien znajdować się np. w wodzie. Jednak nagle, bez żadnego związku przyczynowo-skutkowego, Albert nagle twierdzi, że to właśnie jego szukany pierwiastek pozwala funkcjonować białkom (ożywia je).
Ostatecznie, muszę stwierdzić, że nie jest to książka zła. Może nie wybitnie dobra, taka średnia, ale na pewno nie – zła. Taka w sam raz na niezobowiązujące, wieczorne zasiedzenie w ciepłym fotelu. Jedna z tych wielu, które przeczytamy i zapomnimy, ale które nie będą stratą czasu.
[Recenzję opublikowałem wcześniej na moim blogu -
http://fri2go.abstynent.net]