Pewna debiutancka powieść polskiej pisarki wywołała spore poruszenie w małym blogowym świecie, którego jestem częścią. Mowa tutaj oczywiście o "Ostatniej spowiedzi" Niny Reichter. Zewsząd dobiegały mnie zachwyty nad tą książką, więc w końcu uległam pokusie i przystąpiłam do czytania. Powinnam jednak wiedzieć, że to, co jest komentowane na szeroką skalę nie zawsze zadowala, a w większej części zwyczajnie rozczarowuje.
Ally Hanningan jest normalną dziewczyną, taką jak milion innych. Jej pozornie poukładane życie jest z góry zaplanowane przez jej rodziców. Ma chłopaka, którego nie kocha, ale jest z nim, można by rzec, z wygody. Bradin Rothfeld, młody rockman wiedzie za to całkowicie odmienną egzystencję. Jest wokalistą niezwykle popularnego zespołu Bitter Grace. Ich ścieżki nigdy nie powinny się skrzyżować, ale tak się dzieje. Oboje spędzają noc na lotnisku, bowiem ich loty zostały opóźnione. Co wyniknie z tego niespodziewanego spotkania, podczas którego między nimi zaczęło iskrzyć?
"Ostatnia spowiedź" pierwotnie była fanfickiem, który został opublikowany na blogu autorki. Zespół, o którym była w nim mowa to Tokio Hotel, motyw ten jednak został nieznacznie przerobiony na potrzeby książki. Bądź, co bądź podobieństwa były straszliwie rażące, przez co podczas czytania tej lektury nieodłącznie towarzyszyły mi twarze Billa i Toma Kaulitzów. Nie, żebym jakoś specjalnie ich nienawidziła, bo tak nie jest. Szanuję gust innych osób, w końcu wiadomo, że jest to kwestia niedyskusyjna. Bo o czym tutaj rozprawiać? Dla mnie jednak inspiracja tym zespołem zepsuła całą radość czytania. Byłoby nieźle, gdyby była to jedyna wada tej powieści, a tak nie jest.
W "Ostatniej spowiedzi" schematyczność okropnie rzuca się w oczy. Rockman, nic nie wyróżniająca się dziewczyna, oboje się w sobie zakochują. Jak dla mnie Ally była kopią Belli z osławionego "Zmierzchu" lub Any z "Pięćdziesięciu twarzy Greya". Jak kto woli. Romans ten wydawał mi się jakby żywcem wyjęty z taniego podrzędnego harlequinu. Serio, aż człowiek się zastanawia, czy on tak się pastwi na biedną książką, bo ma ukryty zmysł hejtera, czy to pisarkom brak krztyny oryginalności.
Co nieco wspomniałam o Ally i o tym, że jest wszędzie-znaną-kopią pewnej innej literackiej postaci, ale dodam nawet zdanie (lub kilka!) więcej. Główna bohaterka reprezentuje sobą rozpacz, ogółem roztacza wokół siebie aurę nieszczęścia. W zamierzeniu pewnie miała wzbudzić współczucie, a zamiast tego pojawiła się irytacja połączona z żenującym politowaniem. Ally co dwie strony płacze i lamentuje, że nie może być ze sławnym wokalistą, bo... no, nie może, bo jakaś fanka jej go odbierze. Chwilami odnosiłam wrażenie, jakby sama sobie na siłę stwarzała problemy. Tak w ogóle to każdy charakter w "Ostatniej spowiedzi" stwarzał sobie sztuczne komplikacje, przez co cała otoczka pozornie pięknej miłosnej historii wypadła niesamowicie naciąganie, nierealistycznie i w ogólnym rozrachunku naprawdę nieciekawie.
Początkowo byłam dobrych myśli. Same pozytywne recenzje, zachwyty. I w sumie to początek do najgorszych nie należał, bo zapowiadało się obiecująco. Jednak im dalej w las, tym gorzej. Naciągana fabuła, dziwne i wymyślone problemy bohaterów, którzy sami na siłę rzucają sobie kłody pod nogi. Język autorki nie był zły, rzekłabym nawet, że całkiem niezły, ale niekiedy ta patetyczność i przesada ze strony Niny Reichter wydawały mi się niemal śmieszne. Niemal, bo później zaczęły niebotycznie mnie irytować. Niech nie zapomnę wspomnieć o tytułach każdych rozdziałów, które były zwyczajnie przesadzone. Jakby miłość Ally i Bradina miała milion powodów, aby nie istnieć.
"Ostatnia spowiedź" okazała się dla mnie pasmem rozczarowań. Czy to przez moje wysokie oczekiwania? Może. W każdym razie mnie nie przypadła do gustu tak, jak reszcie zachwyconych czytelników. Schemat goni schemat. Plusem jest jednak to, że całkiem szybko się ją czyta. Z ciekawości zapewne sięgnę po drugi tom.