Znowu zdecydowałam się porwać z motyką na słońce i zrecenzować nie tylko bestseller i hit kinowy, ale również jednego z moich ulubionych autorów. Podobnie, jak przy „Igrzyskach Śmierci”, jestem pełna obaw, czy podołam temu zadaniu. Jednak decyzja została podjęta, klamka zapadła, a pierwsze słowa tego tekstu już przelane na papier.
„Zielona mila” Stephena Kinga to powieść ponadczasowa, a zarazem wyjątkowa. Jest wyjątkowa tak bardzo, że można o tym zapomnieć oglądając po raz enty adaptację filmową. To przytrafiło się mi i jest moim grzechem przeciwko tej niezwykłej książce. Na początku muszę podzielić się ciekawostką, o której nie miałam pojęcia. „Zielona mila” była wydawana w tak zwanych „odcinkach”, w typowym dla Dickensa stylu. I choć King miał przed sobą nie lada wyzwanie i dylemat, podołał temu zadaniu wzorowo.
Paul Edgecombe i John Coffey to nadrzędni bohaterowie powieści. Pierwszy z nich jest głównym strażnikiem bloku E w więzieniu Cold Mountain, a drugi skazańcem, zesłanym na tenże blok za okrutną i niewyobrażalną zbrodnię. Narratorem „Zielonej mili” jest Paul, który obecnie przebywa w domu opieki społecznej. Po sześćdziesięciu latach postanowił opisać wydarzenia z roku 1932. Wydarzenia, które na zawsze go odmieniły.
Gdy wraca pamięcią do tamtego okresu, dowiadujemy się, że przechodził ostrą infekcję dróg moczowych. Pewnego dnia czarny jak smoła i wielki niczym dąb, John Coffey prosi go, aby wszedł do jego celi. Mimo cichego głosu rozsądku, aby tego nie robił, Paul Edgecombe decyduje się na ten skrajny krok. Jak się okazuje to bardzo dobra decyzja, bo zaledwie kilka minut później, gdy opuszcza celę skazańca, nie dręczy go już infekcja. John Coffey jakimś cudem (bo przecież musiał być to cud!) zdołał go uzdrowić. Na kartach tej powieści John dokona tego cudu jeszcze dwukrotnie.
Wraz z Paulem na bloku E pracują jego zaufani pracownicy – Brutus, Dean i Harry, ale również brutalny i niepojętny Percy Wetmore, którego koneksje doprowadziły do zajęcia stanowiska, do którego w ogóle się nie nadaje. Na bloku, oprócz Johna Coffeya, swoje cele zajmują Edward Delacroix i William Wharton. Czekając na swój dzień, kiedy przejdą zieloną milą w stronę szopy, w której Stara Iskrówa odbierze im ostatnie tchnienie, czas im pozostały spędzają w różny sposób. John wylewa wielkie jak groch łzy i wciąż ma poczucie, że dopóki żyje musi pomagać innym, bo przecież to właśnie robi. Delacroix tresuje swoją cyrkową mysz, niezwykłego Pana Dzwoneczka, a „Dziki Bill” Wharton zatruwa wszystkim dookoła życie.
Kiedy przychodzi dzień, w którym każdy z nich przechodzi zieloną milę, ostatnią milę w swoim życiu, każdy z nich przebywa ją inaczej. Jednak tylko John Coffey, którego nazwisko brzmi jak napój, ale inaczej się pisze, przechodzi ją jako ktoś nieodmieniony, ktoś kim był od zawsze. To on jest osobą, która odmienia życie innych, nie na odwrót. John Coffey jest ukazany w iście mesjańskim guście, ale nieprzesadzonym, dobrym tonie.
„Zielona mila” postawiła przede mną pytanie, na które wolę nie udzielać odpowiedzi: „Dokąd zmierzasz?” Tak już jest, że nie lubimy myśleć o tym, co nieuniknione, tkwiąc w codzienności, niczym pale w słonym morzu. Naiwnie wierząc, choć przecież nikt nie mówi tego wprost, że mi się uda, że to ja jestem nieśmiertelny. A przecież to totalna bujda. Kruchość naszych ciał i dusz jedynie to potwierdza. Przecież kiedyś wszyscy w końcu staniemy pośrodku zielonego linoleum i będziemy musieli odbyć naszą ostatnią podróż w życiu. Przebyć tę ostatnią milę. I jedno wiem na pewno - tylko od nas zależy, czy przejdziemy ją jako John Coffey czy William Wharton.