Na wstępie pragnę lojalnie zaznaczyć, że omawiana przeze mnie książka zawiera motywy związków osób tej samej płci. Jeśli unikasz tego typu tematyki, po prostu pomiń ten post.
Warszawa, czasy współczesne. Wracający z pomyślnie sfinalizowanego odbioru osobistego Fiodor Iwanow na stacji metra Wilanowska spotyka przeprowadzającego się chłopaka. Ten przepycha się wśród tłumu z ogromnym bagażem i zepsutą sztalugą. To drugi protagonista – Feliks, świeżo upieczony spadochroniarz (były student),plastycznie uzdolniony gość, któremu podwinęła się w stolicy noga. Młody jest właśnie w drodze do jaskini patologicznego życia studenckiego (nowej stancji),gdzie pozostali współlokatorzy będą funkcjonować w myśl filozofii hedonizmu i testować na sobie (na szczęście nie na kocie Feliksa) wszelkie dostępne za topniejące fundusze nie-studenta środki odurzające. Feliks jest bowiem bezrobotny i kieruje się filozofią, że wkrótce znajdzie pracę, ale jutro o tym pomyśli.
Mija trochę czasu. Fiodor wybiera się na polowanie do klubu Zatoka na Powiślu. Ciekawostka: ten lokal, jak i wiele innych opisywanych przez autorkę miejsc, istnieje naprawdę. Wracając jednak do polowania: nie jest to książka typu „trzepak”, więc zapomnijcie o niecnych planach uwodzenia niczego niespodziewającej się niewinnej gazeli, czy coś. Nie będzie raczej scen przeznaczonych dla odbiorcy pełnoletniego (przynajmniej nie było ich do momentu, do którego wytrzymałam). Fiodor to pochodzący z Rosji dwustuletni wampir (dramatyczna muzyka i szok na chomiczym pyszczku),który swój czas zabija pisaniem romansów okołohistorycznych i byciem ponurym piwniczakiem z siódmego piętra i popijaniem krwi przechowywanej w lodówce w gabinecie. Czasem Fiodor jada na mieście – chociażby w takich miejscach jak wspomniana Zatoka. Tu spotyka swojego starszego kolegę, Nikifora Andriejewicza. Ten też jest wampirem, jednak w przeciwieństwie do Fiodka, jest typem niebezpiecznego łowcy. Zapamiętajcie, bo nie będę powtarzać, a autorka będzie przekazywać coś w stylu: jest niebezpieczny, bo jest niebezpieczny. Pojęli?
W klubie jest też eks-studenciak, tym razem bez sztalugi, ale za to ze sporą częścią tablicy Mendelejewa we krwi. Chłopaki chwilę pogadali, Fiodor wyraził dezaprobatę i się rozeszli. W ten sposób minęły 2 rozdziały.
Niedługo później Feliks wyląduje na bruku i będzie marudził pod BUWem (jego kot będzie tego słuchał, czy tego będzie chciał, czy nie),co usłyszy również Fiodor i przygarnie Kropka do swojego mieszkania. Wszystko w ramach układu: mieszkanie za… malowanie, kudłacze! Ale nie takie, że trzy pokoje z kuchnią obleci w jeden dzień, tylko chodzi o namalowanie portretu, bo wampiry nie odbijają się w lustrach, a czasem jednak miło na siebie popatrzeć. Z czasem między chłopcami nawiąże się więź, pojawi się konkurencja, zniknie i pojawi się na nowo. Będą też nowe zlecenia graficzne, ale autorka potraktuje temat po macoszemu.
Szczerze mówiąc, zawiodłam się na tej książce koncertowo. Z racji, że czytałam debiut, dałam jej spory kredyt zaufania. Miałam ochotę na fajną, ciepłą młodzieżówkę z wątkami mniejszości i pokazywaniem pasji bohaterów, a dostałam nudną gadaninę jak na wykładzie z najmniej pasjonującego przedmiotu na studiach. Chciałam również poczytać coś pomysłowego o wampirach. Może nie takie fajerwerki jak w „Nocarzu” Magdaleny Kozak, ale spodziewałam się czegoś fajnego. I klops.
Serio, zmęczyłam niecałe 300 stron (połowę książki, więcej nie chcę) i dostałam ciągłe gadanie o tym, że Feliks gdzieś tam polazł, poczuł motyle, ale nie czuje, jest zawodem dla rodziców, ale babcia go kocha. Raz Feliks na wozie, a raz nawozem. Fiodor natomiast jest piwniczakiem, wychodzi tylko nocą i ubiera czarno jak Staszek (ale nie jest szybki),pod pseudonimem wydaje romanse o kapitance i księżniczniczce oraz jest bardzo mrukliwy.
Gdyby z tych, załóżmy, przeczytanych 300 stron, wyciąć zbędną gadaninę, zostałoby może 200. A gdyby dodać elementy, które zostały zaniedbane, może by wyszło ze 230. Zabrakło mi w tej książce wiele: kolega Feliksa (chyba Karol) zapowiedział chłopakowi, że jeśli ten się nie będzie meldował w trakcie mieszkania u nieznanego bananowego młodziana, kolega miał alarmować odpowiednie służby. Coś cicho w książce na temat kontaktu lub alarmu. Gdzie ta akcja, gdzie te koguty? Podobnie zabrakło mi w książce kwestii technicznej, jeśli idzie o wykonywanie komiszy/ rysowania na zamówienie: Feliks miał zrobić 5 ilustracji okładkowych do książek, ale ja jako czytelniczka jego historii nie dostałam info, nad czym konkretnie gość pracuje. Nie było nic o tym, czego konkretnie bohater się podejmuje, jakimi technikami i jak mu idzie w trakcie zlecenia. Było, że pyk i zrobił. Tak samo wątek Teo, chwilowego crusha Felka, którego ten poznał w lokalu z buble tea na Chmielnej. Chłop był, pojechał do siebie, a potem nagle się objawił i autorka wyskoczyła z tym, że chłopcy ze sobą pisali. Aha, dobrze wiedzieć. Za to do dziś odwijam makaron z uszu po tych wszystkich niepotrzebnych zdaniach, które powinny na poziomie redakcji udać się na przyspieszoną podróż w bliżej nieokreślone miejsce, byle daleko. Dawno nic mnie tak nie wynudziło.
Wspomnę jeszcze, że istnieje inna wampiryczna książka zawierająca wątki związków osób tej samej płci. W zależności od wydania ma +/- 400 stron i tam przynajmniej coś się dzieje. Jest upadek młodego mężczyzny, spotkanie z wampirem, adopcja dziewczynki i problemy wychowawcze, podróże, spotkanie z przedstawicielami wampirycznego teatru i wiele, wiele więcej. Akcja goni akcję i nie brakuje wyrazistego nakreślenia charakterów postaci. Takie „show, don’t tell”. Tak, ta książka to „Wywiad z wampirem” nieżyjącej Anne Rice. Może to mój błąd, ale w „Nocach za nocami” szukałam również tej mrocznej tajemniczości i intrygujących pomysłów na fabułę, tym razem osadzoną w dobrze mi znanym mieście i dobrze mi znanych realiach. Mieszkam bowiem w Warszawie praktycznie pół życia, zdarzyło mi się zmieniać stancje i rzucić studia i wiem, że o tym da się sensowną historię skleić. Wystarczy mieć pomysł.
Akcja „Nocy za nocami” wlecze się niemiłosiernie, przynudza i jawnie zachęca do odłożenia tej książki znacznie wcześniej, niż to uczyniłam. Widziałam, że ludzie rekomendują ten tytuł jako comfort book. Może coś w tym jest, bo bezlitośnie usypia, ale takie same działanie mają podręczniki starego do ekonomii. Ja jednak tytułu nie polecam. Nie pamiętam, za ile tę książkę kupiłam, ale przepłaciłam. Trzymam jednak kciuki za autorkę, by pracowała nad warsztatem. Kryształ jest, trzeba go jedynie wyszlifować. I kto wie, może kiedyś przy innym tytule stwierdzę, że pani Wilk genialne książki pisze i chcę więcej.