Są książki, które od pierwszych słów nie pozwalają od siebie odejść. Przyciągają spojrzenia, wciągają między słowa i linijki tekstu. Chwytają czytelnika mackami i trzymają mocno. A nawet jeśli coś od lektury odrywa, książka pozostaje gdzieś z tyłu głowy, uparcie o sobie przypomina i domaga się, by wreszcie poznać kres opowieści. Każdy z Was zna takie tytuły. Sama też niedawno robiłam małe zestawienie książek, które wywarły na mnie ogromny wpływ. I chyba będę musiała tę listę poszerzyć. Niecałe 2 lata temu na rynku pojawiły się „Ćmy i ludzie”, debiutancka powieść Mariusza „Orła” Wojteczka – pochodzącego z Gorlic (obecnie mieszkającego w Białymstoku) autora utworów z pogranicza grozy, recenzenta i publicystę.
Marta Lenart uciekła z rodzinnej przygranicznej wsi lata temu. Zdążyła wyjść za mąż, podjąć pracę w redakcji prestiżowego magazynu, wziąć kredyt, przeżyć wojnę, rozwieść się… Już dawno pozostawiła za sobą małą wioskę, a w niej rodzinę, znajomych i pierwszą miłość, pełnego ideałów, lecz naiwnego chłopaka. Teraz do tej wioski wraca z powodu pogrzebu matki. Ale czy na pewno tylko po to? Bo jeśli nawet, czemu bohaterka na każdym kroku napotyka ćmy? Widzi je na jawie i we śnie, w najmniej oczekiwanych momentach. I wtedy ciężko nie poczuć, jak na karku jeży się włos – zupełnie jak w serii „Higurashi”. Gdy odzywają się cykady, nagle robi się złowrogo.
Same ćmy wywołują raczej mroczne skojarzenia. Niektórzy twierdzą, że te nocne motyle zwiastują śmierć lub same są nośnikami ludzkich dusz, uwolnionych z padołu łez. Ćmy również lecą bezrefleksyjnie ku płomieniowi, nawet jeśli ma to je kosztować życie lub uszkodzenie niewielkiego ciała.
„Ćmy i ludzie” trudno przyporządkować do jakiegokolwiek gatunku. Pierwsze, co rzuca się w oczy, to strumień świadomości z perspektywy Marty. Za sprawą narracji pierwszoosobowej prowadzonej w czasie teraźniejszym (personalnie najciężej mi się czyta książki pisane w ten sposób) czytelnik widzi świat oczami bohaterki. Poznaje jej myśli i nieraz przychyla się do jej osądu. Jednak czy jest to osąd słuszny? Czy narratorka nie zaczyna z czasem popadać w obłęd? Czy nie leci ślepo ku zagładzie jak ćma ku płomieniom? To czytelnik musi ocenić sam. Trudno również przegapić elementy grozy – głównie wywołujące dreszcze ćmy, lecz także tajemniczego Pana T z Partii. Gdzieś w tle migoczą elementy postapokalipsy (doszczętnie zniszczone większe polskie miasta) wymieszanej z historią przywodzącą na myśl to, co działo się bezpośrednio po II Wojnie, sprytnie przeniesioną w bliżej nieokreśloną, lecz niedaleką przyszłość. Dorośli, którzy przeżyli to piekło, są wewnętrznie pokaleczeni, a traumę przenoszą na dzieci. A te przetwarzają ten koszmar po swojemu. Niektóre z nich mają zadatki na zostanie w przyszłości seryjnymi (ostrzegam, można się popłakać na scenie z kociakiem). W pełnym beznadziei świecie, gdy Polska po raz kolejny próbuje się podnieść i odbudować, rządzi tajemnicza, lecz wszechmocna Partia. Ludzie boją się tego tworu okrutnie. Nagrywają potencjalnie niebezpieczne rozmowy i drżą przed każdym, kto we wspomnianej Partii ma jakiś układ.
Nie ukrywam, że wstrząsnęła mną ta powieść. Porwała mocniej niż niedawno odświeżone za sprawą audiobooka „Ballady morderców” (zbiór opowiadań inspirowany kultowym albumem Nicka Cave’a & The Bad Seeds). Dostałam ciekawą, nieoczywistą mieszankę gatunkową (nazywaną przez niektórych new weird fiction), która nie pozwalała się od siebie oderwać. Niby zakończyłam lekturę wczoraj, ale emocje dalej nie cichną. Co poradzić, „Ćmy i ludzie” to zdecydowanie najlepszy tytuł, jaki przeczytałam od początku roku. Wam też polecam. Ta książka zasługuje na większy rozgłos.
Autor: Mariusz „Orzeł” Wojteczek
Wydawnictwo: Wydawnictwo IX
Data wydania: 2022
Cena okładkowa: 45 zł
Moja ocena: 10/10