UWAGA: MOGĄ WYSTĄPIĆ SPOILERY.
Zastanawiam się czasem, czy sama nie robię sobie na złość. No bo po co pchać się z własnej, nieprzymuszonej woli w coś, co przez długi czas mnie odrzucało? Nie wiem jak u innych, ale gdzieś tam w mojej podświadomości buja się lista książek, po które nie sięgnę, nawet jeśli zacznę się bać, że któraś z nich wyskoczy mi z lodówki. Na tej liście znajdował się także „Dotyk Crossa” Sylvii Day. Co sprawiło, że zaczęłam ją czytać? Ciężko stwierdzić. Częściowo zainteresowała mnie całkiem wysoka ocena na portalach, później w grupie 52 książki co jakiś czas natykałam się na ten tytuł, zupełnie jakby za mną łaził. W końcu dałam się ponieść greyowej manii – lutowa premiera ekranizacji książki E.L. James sprawiła, że dosłownie wszędzie roiło się od Any, Christiana i jego pięćdziesięciu twarzy, a co za tym idzie, podobne temu twory wróciły na tapetę. Głównie po lekturze trylogii Pięćdziesiąt odcieni stwierdziłam, że nie chcę dotykać Crossa, czy raczej żeby on dotykał mnie (chociaż bez bicia przyznaję, że film z Jamiem Dornanem i Dakotą Johnson mi się podobał. No, to teraz czekam na lincz). Ciekawość wzięła jednak górę, podobnie jak moja dewiza: nie krytykuj tego, czego nie znasz. Postanowiłam zatem poznać… i żałuję.
Pierwsze kilka stron mnie zwiodło. Nie mam pojęcia, czy kiedykolwiek dałam się tak oszukać po rozpoczęciu jakiejś książki. Wszystko dlatego, że pochwała powtarzająca się w wielu recenzjach sprawdziła się – faktycznie Sylvia Day dysponuje o niebo lepszym stylem niż E.L. James. Zwykle trzeba przebrnąć przez jakąś część powieści, żeby móc sobie wyrobić opinię w tej kwestii, ale tutaj to była naprawdę szybka piłka, co zresztą nie powinno nikogo dziwić, skoro Greya dałoby się zamknąć w kilku, może kilkunastu wyrażeniach, które powtarzały się przez całe trzy części. Rozumiem mieć jakieś ulubione powiedzonka, sformułowania i tak dalej, w końcu kto komu broni prawa do własnych dziwactw, ale we wszystkim jest jakaś granica. Wracając do tematu: „Dotyk Crossa” zaczął się nieźle. Nie łudziłam się, wiedziałam z jakim typem powieści mam do czynienia, co nie zmienia faktu, że nabrałam nadziei na miłą lekturę. To nie jest tak, że hejtuję „Pięćdziesiąt twarzy Greya” od góry do dołu, jestem po prostu zdania, że przy lepszym warsztacie pisarskim i innym poprowadzeniu fabuły powstałaby ciekawsza (ciekawsza dla mnie), lepsza trylogia. Tematyki się absolutnie nie czepiam, w końcu w bibliotekach jest miejsce i dla erotyków, i dla kryminałów czy fantasy. Cholera, znowu nie o tym, co chciałam… W każdym razie: rozsiadłam się wygodniej, nawet uśmiechnęłam, bo doszłam do wniosku, że może niepotrzebnie odrzuciłam twórczość Sylvii Day i zaczerpnę trochę przyjemności z czytania. Marzenie ściętej głowy, a głowa ta odpadła kilka akapitów później, kiedy to główna bohaterka pierwszy raz wpadła na obiekt swoich westchnień i szybko zaczęła myśleć o rżnięciu. Tak, musiałam użyć właśnie tego słowa. Pociąg seksualny jest normalny, gdy w pobliżu znajduje się atrakcyjna osoba, ale ten wyraz użyty od tak, od razu, nieco mnie odrzucił. Może jestem nadwrażliwa, trudno. I tak ta moja wrażliwość została nieźle narażona na szwank podczas śledzenia dalszej akcji.
Autorka dość szybko przeszła „do rzeczy”. Początkowo mnie to ucieszyło, później stopniowo nabierałam wrażenia, że wszystko dzieje się w zawrotnym tempie i człowiek nawet nie ma czasu, żeby ogarnąć, co się właśnie wydarzyło. Chociaż nie, to nie do końca prawda, bo książka mocno trzymała się schematu: szczęście-kłótnia-szczęście-kłótnia… Nie byłoby w tym nic złego, gdyby nie stałe odczucie, że te kryzysy w związku Evy i Gideona (jasny gwint, skąd to imię?) są momentami wprowadzone na siłę. W końcu musi się coś popsuć, żeby potem para mogła się pogodzić. Co do tego godzenia się, to mam bardzo mieszane uczucia w stosunku – ech, ta dwuznaczność – do scen erotycznych, które, rzecz oczywista, pojawiają się bardzo często. Niby są dopracowane i zmysłowe, niby autorce udawało się wytworzyć odpowiedni nastrój, problem w tym, że psuła go wulgarnymi wyrazami. Nie jestem osobą stroniącą od przekleństw, ale w książkach średnio za nimi przepadam, bo naprawdę potrafią zrujnować atmosferę.
Jak wspomniałam wcześniej, taka sinusoida uczuciowa w związku głównych bohaterów to coś normalnego, przecież nasze życie codzienne też wygląda jak jedna wielka fala Dunaju. Niestety momentami brakowało mi logiki w postępowaniu bohaterów, a przynajmniej nie była to logika pojmowana przeze mnie. Przykład: Eva miała za sobą niezbyt przyjemną przeszłość naznaczoną wykorzystywaniem seksualnym. Zasadniczo niewiele na ten temat mogę powiedzieć, bo podobne doświadczenia znam wyłącznie z innych książek, mimo to wydało mi się nieco naciągane, że kobieta, którą ktoś zmuszał kiedyś do współżycia, później wykazuje się taką… hm, inwencją, jeśli chodzi o intymny kontakt. Do tej pory sądziłam, że osoby po takich przejściach z trudem przechodzą do tego etapu relacji, dlatego zachowanie Evy odebrałam jako celowe naginanie rzeczywistości na potrzeby fabuły. Ale może się nie znam, więc to zostawmy. Nie mogę jednak przejść obojętnie wobec dwóch perełek, czyli dwóch scen, które powaliły mnie na łopatki i sprawiły, że zabrakło mi słów komentarza. Co zabawne, występują one praktycznie jedna po drugiej, co tylko spotęgowało efekt zdziwienia czy raczej dezaprobaty.
Numer jeden: Eva i Gideon spędzają razem noc. Wszystko pięknie i cudownie, nagle jednak Crossowi zaczynają śnić się koszmary, więc Eva, zaalarmowana jego krzykami, budzi się i stara się mu jakoś pomóc. Sytuacja z czasem się uspokaja, nic nowego, tak już bywa. Wtem Eva wpada na pomysł, by pocieszyć Gideona, chociaż ten nie zdradza jej szczegółów koszmaru. Bohaterka od razu wciela swój plan życie – innymi słowy najzwyczajniej w świecie zaczyna się do niego dobierać. Och. Myślałam, że go po prostu przytuli i powie, żeby się nie martwił.
Numer dwa: po udanym pocieszeniu para spokojnie sobie zasypia. Ojej, jak słodko. Nastaje poranek, Eva się budzi… Z Gideonem w sobie [sic!]. Ten tłumaczy coś w stylu, że nie mógł się powstrzymać, już nie pamiętam, na co ona ochoczo przyjmuje do wiadomości ten fakt. Aha? Może na relacjach damsko-męskich też się nie znam, ale gdyby mój facet próbował zrobić coś takiego, to odbiłabym mu dłoń na twarzy.
Żeby nie było, że tylko krytykuję: ogromnie doceniam stronę psychologiczną, o którą zadbała pani Day. Postaci są głębsze przez ich czy to mroczną przeszłość, czy przeróżne sekrety, a ich przejścia – w tym bohaterów drugoplanowych, o których autorka nie zapomina – sprawiają, że są bardziej żywi i naturalni. To mi się podobało i to chyba jedyna cecha, która mogłaby mnie skłonić do sięgnięcia po kolejne części. Nie mam jednak zamiaru tego zrobić. Dlaczego? Z powodów wyżej wymienionych, do czego muszę też dodać to, że podobieństwa do trylogii E.L. James są znaczące. Może to przypadek albo rzeczywiście Sylvia Day wzięła przykład z drugiej pisarki – nie wiem. Niemniej nie dało się nie porównywać tych tytułów, co mi strasznie przeszkadzało.
Podsumowując: naprawdę ładny, barwny styl, dobrze przedstawieni bohaterowie, nie najgorsze pomysły, co w połączeniu z pozostałymi cechami tworzy nierówną i dla mnie niezbyt przekonującą całość. Zanosi się na to, że skończę przygodę z Crossem na tej pierwszej części, choć prawdą jest, że nieujawnione tajemnice Gideona mnie zaintrygowały i byłam mocno rozczarowana, kiedy nie zostały odkryte w tej książce. Tak czy siak przez większość czasu się irytowałam, a nie tego szukam w czytaniu.