Kochamy książki za to, że pozwalają robić to, czego sami nie umiemy, lub czego sami się boimy. Kochamy je za to, że przenoszą nas tam, gdzie dojść sami nie możemy. Bo kto z nas ma taką moc, żeby znaleźć się na włoskich salonach w XVIII wieku? Otóż wyobraźcie sobie, że Fabrizio Battistelli wyposaża nas w pewne możliwości, o których nikomu z nas się nie śniło. Za sprawą lekkiego pióra i niewyobrażalnego polotu przenosi czytelnika do pałacyków, winnic, bibliotek i willi Rzymu. Z delikatnością i dokładnością, która aż dziwi u mężczyzny, opisuje pomieszczenia, postaci i wydarzenia. Czytelnik będzie zatem zadowolony wiedząc, że oto ma przed sobą książkę "Niewidzialne kolegium", pełną takich opisów.
Pozwólcie jednak, że porównam tę pozycję do zupy. No więc gotujemy zupę. Niech będzie to zupa pomidorowa. Jest marchewka, jest pietruszka, troszkę pora i selera, mamy też pomidory, dodaliśmy bazylię, a na drugim palniku gotuje się makaron (może być ryż, obojętnie). Wszystko jest na swoim miejscu, łącznie z czekającymi na obiad głodomorami. Są więc piękne talerze (opakowanie książki, stworzone przez wydawnictwo Oficynka, jakim jest okładka, jest jak najbardziej estetyczne. Wielka pieczęć na środku okładki, tajemnicze litery, a wszystko na starym pergaminie), są i sztućce, może nie są one srebrne (książka jest niestety klejona, a przecież mogłaby być szyta), ale nikomu to nie przeszkadza. Na stole leży świeżutki chlebek (kartki mają przyjemną w dotyku, lekko szorstkawą fakturę), a pokój skompany jest w przyjemnym, ciepłym świetle (czcionka, użyta w książce jest duża i wyraźna, co zdecydowanie wpływa na duży komfort czytania), to jednak domownicy nie są zachwyceni zupą.
I bardzo łatwo podać powód. W zupie brakuje soli! A co jest solą powieści? Oczywiście akcja. I chociaż Fabrizio Battistelli rzuca na drodze głównego bohatera, jakim jest kawaler Riziero, całe mnóstwo przedziwnych wydarzeń (niezliczone miłosne ekscesy, niebezpieczne potyczki w winnicach, a wreszcie poszukiwanie utraconego papieskiego rękopisu, który może doprowadzić do obalenia miłościwie panującego papieża), to jednak zapomniał on dodać spoiwa łączącego te wszystkie, osobne epizody.
Co prawda istnieje zadanie, które przyświeca wszystkim innym: odzyskanie rękopisu, który papież napisał za młodu, a który teraz może spowodować nie lada kłopoty, ale to, co kawaler Riziero wyczynia po drodze do wykonania owego zadania, trudno pozlepiać. Tu jest jakiś markiz, tutaj markiza, jest i hrabia, jest książę. Pojawia się nawet malarz, kardynał, są i cyrkowcy. Czytelnik czuje, że ich wszystkich coś łączy, ale czy ma on oczywiste dowody? Nie powiedziałabym.
Nitka, która łączy te wszystkie postacie jest, ale opisać ją można jako mało widoczną i delikatną. Intrygi, które snują się po włoskim dworze, są mało intrygujące, a zamki, za którymi kryją się straszliwe tajemnice, nie są zbyt szczelne.
Dobrze, że nasza zupa przyprawiona jest pieprzem, bo skoro nie ma soli, to chociaż posilimy się odrobinką lekko wyuzdanej, sprośnej i kuszącej erotyki.
Za delikatność, bogactwo opisów i erotykę wypijmy toast z XVIII-ego wina! Na zdrowie!