http://zakurzone-stronice.blogspot.com/2015/06/nieskrepowana-wyobraznia-recenzja.htmlNa początku jest tylko wyobraźnia. Historia kształtująca się w naszej głowie. Kolejne wątki, historie, znaczenia – nasza opowieść powoli zyskuje, kolory, kształty, a my jesteśmy oniemiali tym, co udało nam się wymyślić, czujemy się onieśmieleni własną wyobraźnią. W końcu nie wytrzymujemy – rzucamy się do komputera i piszemy. Kolejne słowa, zdania. Historia staje się coraz bardziej namacalna, na papierze nam obca. Wszystko jest możliwe, wszystko może się zdarzyć, bohaterka może latać na skrzydłach i nie upaść jak Dedal. Ah! Upojenie debiutanta! Pierwsza książka, w której recenzjach wszyscy podkreślają to debiut – nadzieja literatury czy kolejna mała ryba w literackim oceanie? Naiwność, że liczy się tylko historia, pomysł, iskierka boskiego geniuszu. Dotykanie własnych słów. Pierwsza opowieść, którą udało się dokończyć i wydać. Euforia. Z moich doświadczeń wiem, że później przychodzi rozczarowanie. Nie zawsze, ale w większości, bo niektórzy przyszli debiutanci – nie chwaląc się, być może i ja, choć nic konkretnego nie piszę – znają rynek i jego wymagania. Druga opowieść dla szerszej publiki ma w sobie więcej profesjonalizmu, mniej entuzjazmu, czasami trzeba pisać szybciej no i najbardziej istotne – sprzedać. Pojawiają się więc ostra weryfikacja pomysłów, a splataniu wątków towarzyszy już umysł, nie tylko podświadomość, który na zimno kalkuluje zyski i straty, jakie pisarz może wynieść z danego pomysłu; pisanie, by znaleźć to drugie dno, kolejną warstwę, która jest ważniejsza od opowiadanej historii, pisanie dla innych wartości niż celebracja opowieści. Nie ma już radości, euforii, jest poczucie dobrze spełnionego obowiązku, radość z oglądania kolejne książki na półkach czytelników. Nigdy już nie będzie tej świeżości, radości, ile było jej na początku przygody z pisaniem, szczególnie że przed debiutem nie próbowaliśmy wstawiać swoich tekstów na różnorakie portale. Debiut to dopiero pierwszy krok... Ku nieznanemu.
Nigdy specjalnie nie interesowała nie ezoteryka. Do wróżki nie chodzę, bo nie chcę znać swojej przyszłości, zresztą częściej (jak świetnie pokazał to sitcom Mamuśki) jest to prosta manipulacja, wosk leję tylko na Andrzejki, przy czym tylko dla towarzystwa, które obraziłoby się, kiedy zaszyłabym się w swoim pokoju i czytała, a od kadzidełek wolę perfum Chanel i odświeżacz powietrza. Po obejrzeniu Egzorcysty trzymam się z daleko od wszystkiego, co mistrzowie nazywają Mocą, czy czymś równie kosmicznym, duchami i tak dalej; czego źródło jest bardzo mętne i trudne do zbadania. Filozofię Wschodu znam tylko w zarysach historycznych raczej, bo kilka pism tamtejszych mistrzów znudziło mi jak księga zaklęć, a może dlatego, że jestem zupełnie zadowolona tym, co znalazłam w chrześcijaństwie – jedynej religii, która dała mi dość sensowne pocieszenie, kiedy go potrzebowałam. Bardziej pasjonuje mi filozofia starożytnych Greków i psychoanalityczne rozważania doktora Freuda, momentami nawet do rzeczy. Nie miałam nigdy ochoty na wywoływanie duchów, bo z natury jestem bojaźliwa, a jakieś mistyczne doznania wolę zostawiać tym, którzy czegoś takiego poszukują, ja wolę posłuchać sobie Nirvany. Wszystko powyżej nie oznacza, że żegnam się ze strachu, widząc Harry'ego Pottera i inne powieści fantasy – wręcz przeciwnie, lubię taką twórczość, byle ze zdrowym rozsądkiem i umiarem, by nie przekroczyć tej cienkiej linii między fabułą a świadomym obrażaniem wyznawców czegoś innego. Dla mnie jest to przedłużenie dzieciństwa, opowieści i baśni, pełnych sabatów, duchów i czarownic, pięknych księżniczek i złych magów – jak ten z Jeziora Łabędziego. Niech więc każdy, kto będzie czytał poniższe wynurzenia, pamięta o powyższym, gdy, być może, przez swój dystans na coś spojrzę inaczej, niż powinnam, albo czegoś nie wezmę na poważnie (a powinnam). W końcu nigdzie nie ma prośby, by wszystko potraktować jako coś więcej niż wyobraźnię, jako zabawę literacką. Jako opowieść.
Latte niegdy nie wiedziała, kim była jej matka. Całe dzieciństwo spędziła zamknięta w domu, wraz z matką, która była gotowa opowiedzieć córce o wszystkim, tylko nie o swoim życiu. Przy końcu kwietnia wyjeżdżała i nie wracała przez kilka dni, mała dziewczynka nie wiedziała, po co. Nawet wtedy, kiedy była na studiach, kiedy miała przyjaciół i jasno określone cele życiowe, o matce nie wiedziała nic. Dopiero kiedy ta umarła, przed Latte zaczęły pojawiać się rzeczy, o których istnienia nigdy się nie domyślała; perspektywy właściwie bez końca, tajemne moce w kręgu Sybilli (Jerozolimskiej? Eh, ty historyczny maniaku, zamknij się, chodzi o wieszczkę) ale także złą świadomość – świadomość otaczającego ją zła, krwawej tajemnicy z przeszłości, którą za wszelką cenę musi rozwiązać, by w końcu zawieść się na matce. Czy dziewczyna pogodzi się z przeszłością, a może coś w niej zmieni? Czy rozwiąże, kto był winny śmierci dwóch mężczyzn, żyjąc pomiędzy ludźmi, którzy od rana do wieczora kłamią? Czy znanie przyszłości jest takie fajne i dobre, jak nam się wydaje? Czy lepiej żyć w błogiej nieświadomości?
Szczerze mówiąc, spoglądając na okładkę i czytając opis, spodziewałam się czegoś zupełnie innego. Opowieści o matce i córce, o eterycznych, ale silnych więzach łączących te bliskie sobie kobiety, może nawet o czymś w rodzaju konfliktu między nimi, konfliktu pokoleń, gdzieś w tle podmalowanym magią, delikatną historią może o jakiś mocach, podświetlającą powieść jak gwiazdy. Na stronach książki czekała mnie więc niespodzianka, dość duża. Bo wbrew opisowi, w powieści nie ma dużo o matce córce, jeśli już, to o dziedzictwie matki, zbyt ciężkim do udźwignięcia, które niespodziewanie spada na nieprzygotowaną córkę. To także raczej fantastyka z elementami powieści obyczajowej i kryminału, ale fantasy ezoteryczne, z wróżkami i prorokiniami (co jest zupełnym novum w tym Wydawnictwie, fajnie jednak, że rozszerzają swoją ofertę, przystosowując ją do coraz większej liczby czytelników), opowieść nie jest takim misz-maszem konwencji, jakie się zapowiadało. Czy to minus? Cóż, w tym miejscu tego nie powiem – jeśli jeszcze się nie znudziliście, czytajcie dalej.
Największym plusem jest okładka, jak zwykle, mimo że wydanie jest broszurowe, w miękkiej okładce, co, przyznam, nieco mnie zirytowało, choć w zupełności rozumiem decyzję Wydawnictwa. Granatowe niebo, upstrzone gwiazdkami, które w ciekawy sposób naśladują gwiazdy i nawiązujące do słów powieści. Zupełnie na dole, w jaśniejszym polu, pośród trawy leży ludzka sylwetka, będąca pewnie sylwetką Latte. Ciekawe jednak jest to, że cały tył okładki i grzbiet jest biały, z czarnymi, lekko błyszczącymi napisami, co wygląda bardzo ładnie i elegancko. Na pierwszej stronie tytuł – bardzo złożony, zresztą – napisany jest dwoma krojami białej czcionki, co doskonale współgra z resztą okładki. Aż chce się wziąć taką książkę do ręki i zacząć czytać. Grzbiet będzie pięknie wyglądał w mojej nowej, jeszcze bardziej potężnej bibliotece, którą ostatnio sobie zafundowałam, a obrazek na przodzie kojarzy mi się z bezpieczeństwem, nocnym spokojem wielkiego nieba z tysiącami spokojnych gwiazd, w rzeczywistości będących gazowymi olbrzymami, większymi od słońca, ale oddalonymi od naszej biednej planety tysiące lat świetlnych, kręcących się w odległych galaktykach, zanurzonych w tajemnicy Wszechświata, której nie zgłębił nawet Einstein. To jest dopiero magia!
Jak pisałam na początku, debiutanci często dają porwać się historii, celebrując nieskrępowaną krytyką nieżyciowych, sfrustrowanych blogerów wyobraźnię i dając jej zupełny upust w książce. Tak też jest w tym przypadku – powieść jest jedną z tych, które autentycznie wypływają z wyobraźni i serca, tchną świeżością i brakiem wyrachowania. To jednak nie znaczy, że pomysł był zły, przeciwnie, cały zamiar na tę powieść był dobry, choć bardzo oklepany: wróżka, czarownice, Góra Brocken (tak, Łysa Góra jest w stylu My Słowianie i znacznie bardziej pasuje do historyczno-fantastycznych impresji Elżbiety Cherezińskiej i średniowiecznych pogan niż XXI-wieku, chwała więc Autorce za to, że sabat w jej powieści odbywa się w iście nowoczesnym stylu na niemieckiej Górze Brocken), konflikt matki z córką, dziedzictwo, przepowiadanie przeszłości, kryminały... W tysiącach różnych konfiguracji temat ten występował w mnóstwie różnych powieściach, nie jest też zbytnio skomplikowany. Mimo wszystko chętnie założę się, że nikt nie spodziewał się takiego zakończenia, nawet mnie Autorka bardzo zaskoczyła i sprawiła, że na końcu – szkoda, że tak późno – mniej krytycznym okiem spojrzałam powieść. Zakończenia mogą stać się jej znakiem firmowym, tylko żeby, broń Boże, nie robiła tego sztucznie, bo co jak co, ale nie potrafię znieść sztuczności. W szczegółach pomysł jednak jest niedopracowany, najbardziej w dalszych partiach książki, gdzie akcja pędzi na złamanie karku (o tym poniżej), momentami zahaczając o niedorzeczność. No bo ksiądz-egzorcysta uczestniczący w wywoływaniu duchów, by w razie potrzeby wyciągnąć demona-ducha z ciała wróżki. Wybaczcie. Polecałabym Autorce trochę poczytać o egzorcyzmach, najlepiej na stronach katolickich; od siebie dodam, że z pewnością żaden egzorcysta tak by nie zrobił, oni, wbrew pozorom, trzymają się z dala od wróżek i spirytystek, a i widowiskowe i jednorazowe egzorcyzmy – nieważne, czy ktoś w to wierzy, czy nie - należą dla rzadkości, najczęściej są to trwające nawet latami procesy. Nadmierna komplikacja wątku kryminalnego też jakoś do mnie nie przemówiła, wolałabym, by pisarka wymyśliła jednego człowieka z porządnym motywem i szokującą historią – odkąd zaczęłam czytać typowe kryminały, wiem, że to sprawdza się lepiej niż zmieszanie kilku osób, magii i dzieła przypadku (a może przeznaczenia?). Jednak nie było na tyle źle, by skarżyć się na jakieś wymyślne, ekscentryczne pomysły, wykraczające poza tradycyjne schematy charakterystyczne dla wątku wróżek i ezoteryki; można powiedzieć, że książkę zepsuło wykonanie, bo w przeciwnym razie książka mogła być po prostu przyjemnym, niewymagającym czytadłem, ubarwiającym akcję rozważaniami bardziej filozoficznymi i magicznymi wątkami. Szkoda, bo wystające ze słabego wykonania strzępki pomysłu wydają się warte szerszego rozbudowania i zdecydowanie lepszej oprawy.
Powieść zaczyna się ciekawie, bardzo ciekawie. Moja ciekawość jednak zdołała utrzymać się jednak do trzeciego rozdziału. Przez dwa poprzednie akcja snuje się, delikatnie utkana ze wspomnień Latte z dzieciństwa. Bez pośpiechu, powoli, krok po kroku, tak, jak mi się podoba. Ma w sobie posmak tajemnic, delikatną mgiełkę czegoś ezoterycznego, czar czarno-białych wspomnień, dziecinną naiwność, bardzo dobrze odmalowane piórem Autorki, która w tych fragmentach zupełnie nie przypominała typowej debiutantki. Gorzej jest dopiero później, kiedy Latte dorasta i od tego czasu cała magia powolnego tkania opowieści, rozłazi się, a moja irytacja jest w zupełności zrozumiała. Akcja staje się porwana, rozkawałkowana na małe epizody pełne gwałtowności i akcji bez większego przygotowania, w których mniej wprawy czytelnik czuje się zapewne zagubiony. Można powiedzieć, że Autorka się spieszy, bo o lenistwo nie mam odwagi nikogo oskarżać (witam, jestem patologicznym, wiecznie zmęczonym śpiochem i fanką ogródkowej huśtawki, na której powstają recenzje pełne nienawiści do książek lepszych od tego, co sama piszę, a także, na której przeczytałam już tysiące stron). Ale po co? Droga Autorko, co nagle to po diable. Wystarczyło przysiąść fałdy i poprowadzić historię jak na początku. Może wyszłoby z czterysta, pięćset stron, ale historia byłaby bardziej fascynująca, ciekawa, pociągająca. Tak! Najgorzej było już z podziałem na kolejne dni, w których obrębie pisarka zamieściła tylko jakiś krótki dialog, niczym w niektórych prymitywnych historyjkach z Wattpada; nie mówiąc o nierównym prowadzeniu akcji, pełnym nienaturalnych rozmów bohaterów, spieszących się do wypowiedzenia swoich ról i odegrania następnej sceny (vide: scena, w którym Latte dzwoni po pomoc, bo Emil okazał się być opętany przez wywołanego ducha i trzeba było wezwać egzorcystę). Takie irytujące przeskoki, omijanie mnóstwa ważnych spraw i smaczków, jakie mogłyby pojawić się w powieści, towarzyszą nam już do końca książki, zasmucając ilością niewykorzystanego materiału, ciekawych pomysłów i rozwiązań, które Autorka, na szkodę dla powieści, ominęła i przeoczyła. A ja przez to nie byłam w stanie wykrzesać w sobie odrobiny sympatii dla tej książki, mimo okładki i, zwykle decydującego, argumentu, że to debiut, a debiutom należy dać szansę. Wielka szkoda! Ponieważ mam nadzieję, że pisarka coś jeszcze skrobnie, w moim serduchu skrywam strzępek nadziei na całą historię w stylu rozpoczęcia tej, znacznie grubszą i bardziej intrygującą.
Jeśli coś w tej książce mnie naprawdę mocno zdziwiło, to imiona bohaterów. Główna bohaterka nazywa się Latte, jak kawa, jedna z moich ulubionych, mówiąc nawiasem,ale to nie wszystko: mamy bowiem tu Glorię, Koko (spolszczona wersja imienia Chanel, ale serio, naprawdę skojarzyło mi się z kurą i z Koko koko Euro spoko), Filenę, Oktawiana, który zbyt dosłownie kojarzy mi się z Oktawianem Augustem i kilka innych. Bohaterów Pieśni Ognia i Lodu G.R.R Martina nawet nie można porównywać, a imiona z Władcy Pierścieni – mające przecież w języku Eldarów jakieś znaczenia – brzmią o wiele naturalniej. Już wolę Arwen czy Luthien niż kogoś, kto zbyt mocno kojarzy mi się, pardon madame, z kotem Filemonem. Trzeba zaznaczyć, że sposób, w jaki kontrastują z postaciami o imionach takich jak Janek, Anna, Elżbieta, Marek, Daniel czy, od biedy, Ernest, jest naprawdę zastanawiający. Ich osobowości były, niestety, uboższe niż imiona i nie udało mi się nikogo z nich polubić. Dlaczego? Przecież z założenia byli sympatyczni, przynajmniej ci, którzy są pozytywnymi bohaterami książki, bo przecież nikt takiej Oliwii nie polubi. Autorka chyba najbardziej przyłożyła się do postaci Latte, głównej bohaterki, bo to z jej perspektywy książka została napisana. Mimo tego Latte jest postacią raczej bezbarwną. Oczywiście, nie można jej zarzuć braku ludzkich rozterek w postępowaniu z mamą i tym, co po sobie pozostawiła, ale wydawało mi się, że bohaterka nie jest w stanie odczuwać czegoś więcej i jest raczej błąd Autorki niż wina konstrukcji powieści. Z Latte dałoby się wyciągnąć o wiele więcej, razem z psychicznymi konsekwencjami przebywania w ciągle w domu, kiedy była dzieckiem, urazami do matki, dziwnymi zwyczajami, które z pewnością zaskarbiłyby sobie więcej sympatii, a także większą ilością przyziemnych problemów. Dziewczyna nie jest postacią wiarygodną, raczej jest płaska i niedopracowana, o życiu pulsującym w niej i wyjściu poza karty oczywiście nie mówię; pisząc zupełnie szczerze, podczas czytania była mi zupełnie obojętna. Tak jak inni bohaterowie – na początku opisana jako fascynująca, a potem zupełnie zwykła Gloria, irytujący Janek, którego sposób bycia raczej nie sprawił, że zaczęłam go lubić, ani tajemnicza na początku, zdawać by się mogło, Filena, czy też niemal zupełnie zapomiana Anna. Nie mówię tu oczywiście o zbyt mało wrednych Oliwii i Elżbiecie, a także tych wszystkich postaciach wróżek, które są kolejnymi niewykorzystanymi szansami na lepszą powieść, bo Autorka zupełnie nam ich nie przedstawiła – a szkoda. Udało mi jednak polubić obu mężczyzn Latte, mimo że i jeden, i drugi w ostatecznym rozrachunku okazali się prawdziwymi facetami, czyli osobnikami zupełnie niewartymi uwagi kobiet i łez. Mimo tego, że są postaciami raczej negatywnymi, mają w sobie jakąś lekkość, życie, naturalność – słowem wszystko to, co dobry bohater moim zdaniem powinien mieć. Cóż, kto by pomyślał, co można stracić, skracając opowieść do bólu i sprawiając, że bohaterowie stają się płytcy i nudni.
Język Autorki jest lekki, widać już ćwiczony w jakiś formach literackich pisanych do szuflady. Autorka na początku pokazała, że potrafi tworzyć klimat, pełen nostalgii i pisać w tym delikatnym stylu, w jakim zwykle wspominamy nasze dzieciństwo; później jednak jest gorzej. Połączenie pociętej fabuły spłyca język, nie pozostawia miejsca na opisy przyrody, piękne słowa opisujące uczucia Latte, zostawiając tylko szybkie dialogi, w których opisana zostaje akcja. Dialogi zresztą nie zawsze dobre, często Autorka popada w chaos bądź syndrom niezwykle ciekawych rozmów robotów, jeśli wiecie, o co mi chodzi, coś raz na jakiś czas zdarza się cięta, błyskotliwa riposta czy błyskotliwy dialog, szczególnie jeśli chodzi o rozmowy Latte z Oktawianem, lekkie i pełne wirtuozerii, jakiej nie powstydziłby się dojrzały pisarz. Niestety, pisarka nie uniknęła moralizatorstwa, włożonego w usta Konrada, buntu przeciw powierzchownemu stylowi życia większości ludzi, bez dążenia do samorozwoju i samorealizacji (w sumie to nie do końca prawda, bo wystarczy rzucić okiem na oferty wydawnictw poradnikowych; należałoby jednak jeszcze pomyśleć, czy rzeczywiście jest to prawdziwa nauka i rozwój, jednak to nie temat na dzisiejszy tekst), co sprawiło mi przykrość; wolę, kiedy przesłanie, morał, jest ukryty w treści, a odkrycie go jest zadaniem czytelnika. Z czystym sumieniem jednak mogę powiedzieć, że nie wyczułam w tekście żadnych dysharmonii, potknięć językowych, które są tak charakterystyczne dla debiutujących autorów; pisarka posiadła za to dar pisania prostym, lekkostrawnym językiem, który sprawia, że książkę można przeczytać nawet w przeciągu kilku godzin, na przykład podczas podróży, bo książka nie wymaga specjalnego zaangażowania naszych szarych komórek, a lektura nie obraża inteligencji, ani nie razi swoją jaskrawą naiwnością. Powtórzę więc jeszcze raz: szkoda, szkoda, szkoda! Głębiej, spokojniej nakreślona opowieść z pewnością usatysfakcjonowała mnie, bo przecież nie dostawałam jakiejś dziwnej wyspki na myśl o czytaniu słów, jakie wyszły spod pióra (tzn. klawiatury) początkującej przecież pisarki!
Za parę lat nieskrępowaną wyobraźnię Autorki zeżre rynek, bezwzględna ekonomia, do której choć trochę się będzie musiała dostosować, jeśli chciałaby przeżyć z pisania. Za parę lat weźmie swoją książkę z sentymentem, pogładzi grzbiet, zdmuchnie kurz i przeczyta parę słów, które może będą dla niej śmieszne; może pomyśli sobie, jak mogła tak pisać. Trudno, historia nabrała takiego, a nie innego kształtu, nic się nie da zrobić, poza tym, że mogę sobie ponarzekać i przywrócić oczami jak typowa bohaterka paranormal romance, można pracować nad następnymi powieściami, powiększając swój talent i doświadczenie w tym pięknym rzemiośle, rozwijając się, ucząc. Choć moja kobieca, magiczna intuicja (o rany, robię się feministką!) mówi, że Autorka raczej Nobla z literatury nie dostanie, ani też nie będzie się bić o tron fantasty po Sapkowskim z takimi nazwiskami jak Pilipiuk, Kossakowska czy Ćwiek (choć, z drugiej strony, to aż takie niemożliwe nie jest), ale snując swoje delikatne, ezoteryczne historie – bo w takim kierunku, mimo mojej oceny, podniesionej o pół punktu ze względu na to, że powieść jest debiutem, Autorka podąży – wyprzedzi wszystkie Kasie Grochole i Kasie Michalak o chociaż kilka lat świetlnych, chociaż trochę zagłębiając się w świat tajemniczych wciąż emocji i człowieka, i, czego jej życzę, zachowując chociaż kapkę tej niewinności debiutanta.
Tytuł: „Ezotero. Córka Wiatru.
Autor: Agnieszka Tomczyszyn
Moja ocena: 2/10