Nie jestem pewna, czy potrafię napisać recenzję tej książki w taki sposób, żeby niczego nie ująć, a jednocześnie nie zdradzić za dużo. W obliczu pięknych historii ciężko jest zebrać słowa do kupy. Nawet jeśli po skończonej lekturze wzięło się chwile na oddech, tak jak ja musiałam to zrobić.
Zakochałam się. Tyle na pewno mogę o tej książce powiedzieć. Po raz kolejny, bo nawet nie drugi. Usiadłam do niej i nie mogłam się oderwać, co naprawdę nie zdarza mi się często, a wręcz pokusiłabym się o stwierdzenie, że od dawien dawna nie zdarza się prawie wcale.
Znam tę historię, znam Bradina, Toma, Ally… Znam łączące ich relacje. A mimo to wciąż zaskakują mnie one, ujmują i wzruszają nie mniej niż na samym początku. Na pewno nie jest to książka, którą ocenia się po okładce. Na tę można spojrzeć, ale prawdziwe jej piękno zdecydowanie tkwi wewnątrz. Tak samo z resztą jak i w bohaterach, bo to, jak każdy ich sobie wyobraża to jedno, a to, co poznajemy obserwując ich zachowania to zupełnie inna sprawa.
All dorosła. Tyle mogę wywnioskować. Co prawda tę wystraszoną, niepewną siebie i swoich zachowań dziewczynę z tomu I lubiłam dużo bardziej, ale… jakkolwiek to zabrzmi, ja lubię nie-lubić. Bo żeby stworzyć postać, która kogoś naprawdę denerwuje, trzeba włożyć w to dużo wysiłku. W mojej opinii właśnie w tym tkwi umiejętność pisania. Żeby móc kochać lub nienawidzić, a nie przejmować bez jakichkolwiek emocji to, co daje nam autor. I tym Nina Reichter poraża mnie najbardziej. Umiejętnością dobierania słów w taki sposób, że chce się czytać.
Bradin, choć po pierwszej części wydawało się to mało możliwe, pokochał jeszcze bardziej. I tą miłością sprawia, że kobiety chciałyby mieć tego Czarnego przy sobie, w to nie wątpię, choć… ja chciałabym jednak czegoś innego…
Toma. Zdecydowanie jego. Wyobrażam sobie jego oczy, jego sposób bycia, jego palce poruszające się po strunach i ciepło, które w sobie nosi, a którego stara się nie pokazywać i… zatracam się w Nim. Ta postać jest moim faworytem i o ile kiedyś wydawało mi się, że nie mogę wielbić go bardziej – dopiero teraz uwielbiłam doszczętnie. A może po prostu po długim detoksie przypomniałam sobie to uczucie? To nieistotne. Po prostu mnie wciągnął, przyciągnął i zatrzymał. Wchłonął. Bezsprzecznie.
Wspaniały język autorki, uczucia przedstawione w książce, muzyka, będąca idealnym dopełnieniem – to właśnie tworzy „Ostatnią Spowiedź” i to właśnie sprawia, że z ostatnim słowem nie zamykasz jej, a szukasz dalszego ciągu. Idealna.
+ zapraszam na bardziej szczegółową recenzje na blogu: ksiazkowy-zawrot.blogspot.com :)