Po przeczytaniu Drżenia, czyli pierwszej części całej trylogii – byłam pod dość sporym wrażeniem. Cała ta historia, mimo iż miała w sobie nieco przewidywalności, urzekła mnie wręcz od pierwszych stron. Po Niepokój sięgnęłam kilka dni temu, w odstępie dwóch lat od tomu pierwszego i muszę przyznać, że byłam rozczarowana. Sama nie jestem pewna, czy oceniałam tak dobrze Drżenie przez wzgląd na swój wiek, czy też po prostu faktycznie było lepsze. Mogę zaś dokładnie streścić, cóż takiego nie urzekło mnie w Niepokoju.
„Nie wiedziałam, że istnieje tyle różnych sposobów na to, by powiedzieć żegnaj.”
W mieście nastaje wiosna. Sam jest człowiekiem, tym razem jednak ma pewność, że już nigdy więcej się nie zmieni. To z Grace natomiast zaczynają się dziać dziwne, niewyjaśnione rzeczy. Wszystkie sprawy zaczynają się komplikować, również relacje głównej bohaterki z rodzicami stają się coraz bardziej napięte. Do miasta przyjeżdża również Cole, nowy wilkołak którego wcześniejsze życie jest dla pozostałych tajemnicą – do czasu.
Pierwszą zmianą w stosunku do części poprzedniej jest przede wszystkim zmiana liczby narratorów – z dwóch na czterech. Wbrew pozorom było to rozwiązanie bardzo dobre i już po kilku rozdziałach byłam wielką fanką relacji tworzącej się pomiędzy dość intrygującym Colem a Isabel, wciąż zbierającej się po śmierci brata. Jest to właśnie jeden z tych ciekawych, świeżych wątków dzięki któremu nie oceniłam tej powieści tak nisko, jak chwilami miałam ochotę.
„Unikanie życia to wspaniała terapia”
Jeśli ktokolwiek czytał już Drżenie z pewnością zauważył, że autorka serwuje nam wyjątkowo długie opisy i to głównie na nich opiera się całość. Podczas czytania brakowało mi przede wszystkim jakiejś dynamiki, nieco szybciej brnącej do przodu akcji – może dlatego chwilami opornie szło mi przewracanie kolejnych kartek.
„To naprawdę dziwne, czego miłość uczy człowieka o jego niedoskonałościach.”
Styl pisarki uległ nieznacznej zmianie, choć naprawdę ciężko mi stwierdzić, czy była to zmiana na lepsze. O ile tom pierwszy pełen był naprawdę iście filozoficznych opisów miłości i wszystkiego z tym związane – tak w Niepokoju tego nie ma. Język był tu natomiast kolejną rzeczą, która nieco mnie tu rozczarowała. Po pierwsza przyznać trzeba, że jest on prosty wręcz do bólu, niewymagający wiele od czytelnika.
Pomysł sam w sobie zbyt nowatorski nie jest, mimo iż motyw wilkołactwa nie pojawia się w powieściach tak często jak chociażby wampiry czy tak modne ostatnio anioły. Nie wiedzieć też czemu pisarze zaczęli często umieszczać w swoich dziełach córki pastorów. Czytając obie części chwilami myślałam sobie – już gdzieś czytałam coś podobnego! I faktycznie, odświeżyłam później swoją pamięć porównując twórczość Maggie Stiefvater do Dziedzictwa mroku. A nie muszę mówić chyba, co powstało szybciej.
Okładki same w sobie są raczej przeciętne, ani nie zachwycają ani też nie odpychają czytelnika. Ku mojej wewnętrznej radości powieść ta jest też wolna od wszelakich literówek i błędów językowych.
Sama nie jestem pewna jak mam tę powieść ocenić. Na pewno nie jest to najlepszy wybór lektury, jeśli ktoś tak jak ja jest fanem wartkiej akcji i preferuje dynamikę bardziej od obfitych opisów. Mnie chwilami one nużyły, ostatecznie jednak dotrwałam do końca spędzając podczas czytania te kilka całkiem przyjemnych chwil. Jak już wspominałam wcześniej na korzyść niepokoju przemawia również cały wątek Isabel i Cola, który w moim mniemaniu był ciekawszy chociażby od perypetii głównych bohaterów. Zdecydowanie polecam ją jako miły odpoczynek od ambitniejszych pozycji, gdyż myślę że nie ma sensu rozpatrywanie jej w innych kategoriach.