Pewnie wszyscy pamiętają jeszcze pandemię, a zwłaszcza te wszystkie nakazy, zakazy i obostrzenia z nią związanie. Monika Koszewska w swojej książce "W świecie absurdu" zainspirowała się właśnie tamtym okresem. Czytałam już kilka książek dotyczących tego tematu, lecz ta jest nieco inna. Może też dlatego, że autorka poszła dalej i wymyśliła kilka własnych obostrzeń, co jednak (moim zdaniem) nie było chyba potrzebne, bo to, co wymyślali nasi rządzący już samo w sobie było wystarczająco irracjonalne. Tym bardziej, że sami nie do końca przestrzegali uchwalonych przez siebie zasad a nawet jawnie z nas drwili. Co wolno Wojewodzie... Już samo to było absurdalne...
"Co mi zrobią, wlepią mandat? Zapłacę, stać mnie. Prezes partii może iść na grób matki, a ja nie mogę zapalić znicza? Nie pozwolę sobą pomiatać."
Chociaż ja dostrzegłam minimalne korzyści z tych wszystkich zakazów i nakazów. Przede wszystkim ludzie zaczęli bardziej dbać o higienę, lecz jednak nie na długo...
Filip Zakrzewski, pracoholik, prezes firmy produkującej sprzęt chłodniczy, za radą swojego terapeuty wyjeżdża na trzy tygodnie do zakonu kontemplacyjnego. Ma się tam wyciszyć,
spędzać czas na modlitwie, rozmyślaniu i pracy w ogrodzie przyklasztornym. Filipowi od samego początku ten wyjazd wydawał się bez sensu, zakrawał wręcz na kpinę, bo jak można zamknąć w klasztorze osobę, która nawet chodzenie do kościoła uważa za zło konieczne. Chodził tam tylko od wielkiego dzwonu i gdy zmusiła go żona, Basia... Nawet codzienna modlitwa Filipowi kojarzyła się z abstrakcją. Lecz terapeuta nie widział innej możliwości w jego przypadku. Musiał zgodzić się na ten wyjazd.
"Trzy tygodnie bez telefonu i dostępu do mediów. Zero internetu i przepełniania sobie głowy wiadomościami z kraju i ze świata."
Pobyt w klasztorze faktycznie wpłynął nieźle na psychikę Filipa i sam odczuwał lepsze samopoczucie. Nie mając przez trzy tygodnie żadnego kontaktu z mediami, nie wie, że w Polsce a także na całym świecie rozszalała się pandemia. W kraju wprowadzono wiele różnych zakazów i nakazów, a przede wszystkim zakaz wychodzenia z mieszkań. Filip wracając samochodem do domu, jest zdziwiony pustymi ulicami. Gdy już w Sopocie, pod samym jego blokiem, zatrzymuje go patrol policji, jest tym bardzo zdziwiony. Policjant nie wierzy mężczyźnie, że nie było go trzy tygodnie, że właśnie wraca z klasztoru, gdzie nie miał dostępu do żadnych wiadomości i z nikim z zewnątrz się nie spotykał.
Obecna rzeczywistość, o której policjant mówi, wydaje mu się tak absurdalna, że wdając się w słowne potyczki z policjantem, zostaje zatrzymany w areszcie. Nie ma pojęcia dlaczego tak się stało, dlaczego nie mógł wejść do swojego mieszkania, dlaczego nie pozwolono mu rozmawiać z Basią... Mnożą się jego pytania, a po każdym z nich, policjanci patrzą na niego jak na wariata, ale powoduje to tylko to, że z aresztu trafia do... szpitala psychiatrycznego.
"Robią ze mnie wariata albo już zrobili. Lekarka zadaje mi głupie pytania. Pewnie sama ma ze sobą problem. Nie może się skupić na jednym temacie, tylko skacze po moim życiu jak ropucha po drodze leśnej. Tylko żeby samochód jej nie rozjechał."
Z każdym dniem jest jakby jeszcze gorzej. Czy to się kiedyś skończy? Czy się wyjaśni? Czy on znajduje się w ukrytej kamerze? Kiedy wreszcie wróci do żony?
Pamiętam dobrze ten czas, chociaż minęło już kilka lat, lecz trudno mi o tym zapomnieć. Moje wspomnienia nie są zbyt miłe, lecz lektura tej książki rozbawiła mnie i wreszcie spojrzałam na to z nieco innej strony. Mogło być przecież jeszcze gorzej...
Absurdalny świat pokazany przez Monikę Koszewską idealnie nadaje się na film. Ten świat jest nie tylko śmieszny, ale chwilami też i straszny... Jednak ta komedia pomyłek i groteskowy humor powoduje, że czyta się książkę szybko. Fabuła wciąga i trudno odłożyć książkę na później. Drobne literówki trochę mnie rozpraszają, lecz nie było ich zbyt wiele.
Parodia tych obostrzeń w czasie pandemii pokazuje wszystkie absurdy i brak logiki w walce z zarazą, i pewnie dlatego tak dobrze się to czyta. Trochę zbyt mało humoru jak na komedię, ale można się uśmiechnąć nie raz i nie dwa, ale także pomyśleć i zastanowić się chwilkę. Mam nadzieję, że nie będziemy już nigdy kopać się z przysłowiowym koniem.
"Żyję nadzieją, że po tym wszystkim, co przeszliśmy, zważywszy na to, jak się zaczęliśmy wspierać, już nic złego nie może nas spotkać."
Dodam jeszcze, że okładka sugeruje o jakim absurdalnym świecie możemy przeczytać.
Miło mi także było poznać kolejną, nieznaną mi wcześniej polską autorkę. Z pewnością sięgnę po jej inne powieści.
Dziękuję Pani Monice Koszewskiej za egzemplarz książki z autografem.