Udało się, w końcu, poproszę teraz o owacje (słychać klaskanie w tle). Po dwóch tygodniach zakończyłam swoje spotkanie z najnowszą powieścią Andy'ego Weira. Nie ukrywam, że trochę się przy niej wymęczyłam, ale jednocześnie nie jestem w stanie zupełnie jej skreślić. Miejscami prawie chciało mi się płakać z nudów, ale nie poddałam się i w zasadzie mogę powiedzieć, że tego nie żałuję. Ale może zacznijmy od początku...
Ryland budzi się w obcym miejscu, podłączony do medycznej aparatury, otoczony zmarłymi członkami załogi i nie pamięta zupełnie nic. Ani swojego imienia, ani miejsca pobytu, czy nawet wyniku dodania dwa do dwóch. Po pewnym czasie do jego umysłu zaczynają wkradać się wspomnienia, z których jasno wynika, że jest on jednym z astronautów, którzy wyruszyli na misję, mającą uratować Ziemię przed kolejną Epoką Lodowcową. Pozbawiony dwóch współtowarzyszy, mężczyzna musi nauczyć się sam kierować statkiem i zrobić wszystko, by uchronić ludzkość przed wymarciem. Nie spodziewa się jeszcze, że może odnaleźć w kosmosie niespodziewanego sojusznika...
To właśnie opis tak bardzo zachęcił mnie do książki. Moja przygoda z science fiction jest naprawdę raczkująca, więc nie ukrywam, że liczyłam, że "Projekt Hail Mary" zachęci mnie na tyle do tego gatunku, że zacznę po niego sięgać nałogowo. Tak się jednak nie stało. I jest to niestety spowodowane tempem akcji, która miejscami wlokła się niemiłosiernie. Nudne i proste życie na statku kosmicznym dość mocno mnie przytłaczało i musiałam zmuszać się, by kontynuować lekturę. Doceniam jednak, że Andy zdecydował się na prowadzenie akcji dwutorowo. Jedna linia czasowa dotyczyła początków katastrofy na Ziemi, druga z kolei działa się w czasie lotu. Pozwalało to trochę odsapnąć i wprowadzało świeżości do fabuły.
Oprócz opisu, do książki skusiła mnie także obietnica przezabawnego humoru, który na jej kartach ma się pojawić. Czy taki otrzymałam? Ciężko powiedzieć. Autor rzeczywiście pisze w bardzo lekki sposób i wplata do fabuły wiele humorystycznych wtrąceń, ale czy płakałam ze śmiechu? Niekoniecznie. Nazwałabym to bardziej uśmieszkami pod nosem.
Aspekty techniczne, chemiczne, biologiczne, czy fizyczne zostały opisane w dość przystępny sposób i myślę, że nawet laicy będą w stanie się w nich odnaleźć. To, że miejscami są one zbyt szczegółowe i w zbyt dużym natężeniu, to już inna sprawa. W zasadzie można to podpiąć pod te rozwlekanie książki. Myślę, że spokojnie można by było z niej wyciąć 100 stron, a nikt by na tym nie ucierpiał. Wręcz nota, którą jej wystawiłam, byłaby jeszcze lepsza.
Jeśli chodzi o głównego bohatera, to go polubiłam. Podchodził do życia z humorem, był bardzo inteligentny, a jego riposty naprawdę mi imponowały. W zasadzie to po prostu taki bohater, którego nie da się NIE lubić i ja także wpadłam w jego sidła. Ratował tę książkę, to mu przyznam.
Ostatnią rzeczą, którą chcę omówić w (już i tak trochę za długiej) recenzji, jest zakończenie. Uważam, że wypadło ono bardzo dobrze i niespodziewanie. Niestety zaspojlerowałam je sobie na 200 stron przed końcem, zaglądając na tył książki, by zobaczyć jej dokładną liczbę stron, ale i tak uważam je za udane. Niektórzy mogą mieć zarzuty do zbyt cukierkowego rozwiązania fabuły, ale myślę, że w naszym życiu przyda się czasem taki płomyk nadziei.
Trochę dziwnie pisać mi tę recenzję, szczególnie mając świadomość, jak wysoko książka jest oceniana przez wszystkich pozostałych. Może jestem na nią zbyt mało inteligentna? Czegoś w niej nie zrozumiałam, a może czegoś nie dostrzegłam? Pomyślałam jednak, że szczerze opowiem o swoich wrażeniach i może znajdzie się ktoś, kto je podzieli.
Jest jeszcze coś, co przypomniało mi się, gdy już kończyłam pisać swoją opinię, mianowicie błędy w polskiej wersji. To, ile literówek napotkałam w trakcie czytania, to jakiś żart i naprawdę się zawiodłam, bo sądziłam, że tak duże wydawnictwo jednak podejdzie do wydania tej książki bardziej profesjonalnie. Nie wpływa to jednak na ocenę samej powieści. Chciałam tylko dodać takie ostrzeżenie dla wszystkich planujących lekturę.
Podsumowując, trudno mi jednoznacznie ocenić tę książkę. Miała ona swoje mocne i słabe strony, ale w ogólnym rozrachunku była dla mnie rozczarowująca. Możliwe, że wpływ na to miała masa zachwytów, które na jej temat przeczytałam, a które nie do końca pokryły się z tym, co rzeczywiście dostałam. Nie wykluczam, że dam szansę jeszcze "Marsjaninowi" tego autora i może ta książka spodoba mi się bardziej. Nie skreślam zupełnie science fiction, ale wiem, że na pewien czas będę potrzebowała przerwy od tego gatunku.
Książkę otrzymałam z Klubu Recenzenta serwisu nakanapie.pl