„Wiele cennych rzeczy w życiu zostaje nieodnalezionych, ponieważ nigdy nie decydujemy się na to, by ich poszukać. Często nie zadajemy odpowiednich pytań, takich, które pozwolą rozwiązać nasze problemy. Złapani w sieć strachu i żalu zapominamy o nadziei lub mamy ją za matkę głupców. Tymczasem nadzieja jest czymś więcej niż dowodem na możliwość istnienia lepszego jutra. Jest ona podstawowym, choć często pomijanym, prawem natury i wszechświata.” - Andy Andrews, "Mistrz"
Patrzeć z innej perspektywy na nasze życie, przytrafiające się nam sytuacje, nieszczęścia i sukcesy, jest niezwykle trudno. Jeszcze trudniej jest nam zrozumieć, że mamy realny wpływ na siebie i nasze najbliższe otoczenie. Zazwyczaj myślimy, że oto stoimy przed obliczem nieuniknionego i nie jesteśmy w stanie niczego zmienić.
„To nieprawda!”, krzyknąłby teraz Andy Andrews, jeden z najbardziej wpływowych ludzi w Ameryce, którego książki sprzedawane w ogromnych nakładach zmieniły życie setek ludzi na całym świecie.
„Mistrz” na pierwszy rzut oka wygląda jak materiał do prania mózgu. Okładka nic nam nie mówi, a zamieszczony z tyłu opis przywodzi na myśl propagandę jakiejś sekty. Ciężko jednak przejść obok niej obojętnie i pewnie dlatego z mieszanymi uczuciami przystąpiłam do lektury.
Magia „Mistrza” porwała mnie na cały dzień... I to tylko jeden dzień, bo więcej nie było mi trzeba. W tej książce tak naprawdę nie poznajemy bohaterów. Nie grają oni tutaj żadnej istotnej roli. Nie są też ważne ani miejsce, ani czas akcji. Bohaterem „Mistrza” jest... idea.
Ideę propaguje Jones lub – jak kto woli - Chen bądź Garcia. Jest to przemiły staruszek z tajemniczą walizką, który zawsze pojawia się w najodpowiedniejszym momencie, aby zapobiec kryzysowi, a następnie otworzyć danemu bohaterowi oczy. Tak było z Andy'm, młodzieńcem, który właściwie przegrał już swoje życie, bo żył w nędzy na skraju załamania nerwowego. Jones przedstawił mu ideę, zmusił Andy'ego do spojrzenia na swoje dotychczasowe życie z innej perspektywy. Pokazał mu, że to jeszcze nie koniec, bo losy każdego człowieka leżą w jego rękach. Wystarczy tylko chcieć coś zmienić. Chciał tego Andy oraz kilku innych bohaterów książki, autor zaś w zaskakujący sposób pokazał nam ich drogę do owych zmian na lepsze. Jones pomaga tym ludziom niewielkim nakładem, bo jedyne, czym dysponuje, jest rozmowa. Rozmowa ratuje ich od samobójstwa, odwodzi od rozwodów, zmienia nastawienie do innych. Takie sytuacje znajdziemy w tej książce.
To niesamowite jak fikcyjny bohater może wpłynąć na czytającego. Do tej pory myślałam, że największy wpływ miał na mnie Harry Potter, bo to z jego przygód wyniosłam wartości, które cenię do dzisiaj, ale teraz nie jestem już tego taka pewna. „Mistrz” zmusił mnie bowiem do spojrzenia na życie od innej strony. Nie będę się rozwodzić nad swoimi prywatnymi sprawami, bo nie o to w moich recenzjach chodzi, ale zdradzę, że Jones nauczył mnie bardzo przydatnej rzeczy. Poznałam dzięki niemu dialekty miłości i zrozumiałam, że każdy z nas może mówić w innym języku. Wierzcie mi lub nie, ale bardzo mi to pomogło. Dzięki niepozornej książce podeszłam do pewnych spraw inaczej niż do tej pory i poczułam się jak nowo narodzona.
Nie wiem, kim jest Jones – bóstwem, czy zwykłym człowiekiem z niezwykłą umiejętnością, ale podziwiam go za podejście do życia i niesioną przez niego pomoc. Samą książkę zaś podziwiam ze względu na tematykę i prosty język, który ją przedstawia. Z pewnością „Mistrz” będzie dla czytelników czymś odmiennym, z czym nie spotykamy się na co dzień, ponieważ nie jest tu ważna oprawa fabuły, lecz przesłanie, które za sobą niesie.
Polecam lekturę wszystkim, którzy nie do końca są zadowoleni ze swojego życia, a chcą coś w nim zmienić. Ta tajemnicza książka, o której opowiadam, z pewnością podpowie jakieś ciekawe rozwiązania. Wpleciona w fabułę idea patrzenia z innej perspektywy w intrygujący sposób podpowie nam, co jest w życiu najważniejsze. I co najlepsze, sami się tego domyślimy. Ten zbiór rad i refleksji upchany w nawet nie dwustu stronach „Mistrza” nauczy nas jak sobie radzić w sytuacjach, które dotychczas uważaliśmy za beznadziejne.
No ładnie, teraz sama brzmię jak członkini sekty. Ale i tak polecam.
Ocena: 5/5