Początek XX wieku, Wyspy Dziewicze, Morze Karaibskie w tle. To tutaj poznajemy rodzinę Bradshawów, rodzinę pełną sekretów, zakazanych uczuć i sprzeczności. Podczas gdy wyspy przechodzą pod władzę Stanów Zjednoczonych, ich mieszkańcy zakochują się, umierają, łamią zwyczaje, a nawet odprawiają magiczne rytuały. Wśród nich olśniewająca swoim pięknem Eeona i jej młodsza siostra Anette, która zdecydowanie nie powinna spotykać się z pewnym mężczyzną.
Po „Krainę miłości i zatracenia” Tiphanie Yanique sięgnęłam z ochotą, bo naprawdę lubię sagi rodzinne, bez względu na to, gdzie rozgrywa się akcja. W tym przypadku klimat Wysp Dziewiczych przyciągnął mnie jeszcze bardziej – spodziewałam się, że to będzie coś nowego, innego. Rzeczywiście takie było, tyle że nie mogę oprzeć się wrażeniu, że książka strasznie mnie rozczarowała.
W powieści dominuje realizm magiczny; pomiędzy tym, co racjonalne, a tym, co nadnaturalne, istnieje bardzo cienka granica. Autorka wplata do fabuły lokalne legendy i mity, które stworzyły niepowtarzalną atmosferę. Naprawdę z przyjemnością wczytywałam się w miejscowe podania, tym bardziej, że część z nich przenikała do opisywanych wydarzeń, tak że zastanawiałam się, czy to, co właśnie zaszło, rzeczywiście miało miejsce. Sama fabuła też jest ciekawa, nie powiedziałabym, że nudziłam się przy czytaniu, choć niektóre sceny mi się dłużyły. Eeonę poznajemy jako kilkuletnią dziewczynkę, Anette nie ma jeszcze wtedy na świecie. Czytamy zatem o ich rodzicach, którzy do świętych nie należeli, a później przyglądamy się, jak obie dziewczynki dorastają, jak stopniowo rodzi się nowe pokolenie. Upływ czasu wydaje się tu tak naturalny, że nawet się nie zorientowałam, kiedy Anette z bardzo ruchliwego niemowlaka stała się dojrzałą kobietą.
Życie Bradshawów pełne jest kłamstw, intryg, zakazanych związków. Niektóre wątki były dość kontrowersyjne, zresztą to sami bohaterowie dostarczali tych emocji, wychodząc naprzeciw sensacji, podświadomie wyczekiwanej przez czytelnika. Ale... no właśnie, „ale”. Powieść liczy sobie grubo ponad 500 stron. To spora, a zarazem optymalna liczba, jeśli weźmie się pod uwagę tematykę – w końcu saga rodzinna potrzebuje wiele miejsca, żeby dało się w miarę szeroko przedstawić większość bohaterów. Niestety ciągle mi się wydawało, że fabuła w książce prowadzi donikąd. To wrażenie nasiliło się po dotarciu do ostatniej strony. Wydaje się, jakby autorka w którymś momencie stwierdziła, że czas kończyć, nie ma sensu dalej tego ciągnąć, więc dopisała ostatnie sceny. Nie znamy zakończenia wszystkich wątków – wśród których znajdują się te najbardziej interesujące – a co za tym idzie, czujemy jeden, wielki niedosyt. Tak przynajmniej było w moim przypadku.
O ile rozczarowanie wywołane zakończeniem jakoś bym przełknęła, o tyle muszę wspomnieć o pewnym zabiegu, który irytował mnie przez większość czasu. Tiphanie Yanique nagminnie zmienia narrację i czas. Mamy narratora pozornie trzecioosobowego (pozornie, bo co jakiś czas pada zaimek „my”, mimo że wciąż nie wiem, kim są ci „oni”), mamy też narratorów pierwszoosobowych: czasem mówi do nas Eeona, czasem Anette, czasem Jacob, przyrodni brat obu kobiet. Do tego miesza się czas przeszły i teraźniejszy. Podejrzewam, że te wszystkie zmiany były w pełni świadome i celowe, że autorka chciała dopuścić do głosu jak najwięcej osób. To zrozumiałe, jestem przyzwyczajona do narracji prowadzonej z perspektywy różnych bohaterów, w końcu jest to już zabieg powszechny. Niestety w przypadku „Krainy miłości i zatracenia” takie modyfikacje wprowadziły chaos. Czasem łapałam się na tym, że w trakcie czytania rozdziału nie wiedziałam właściwie, kto teraz opowiada historię. A już najbardziej nie rozumiem narratora niby wszystkowiedzącego, jednak wypowiadającego się w formie zbiorowej. Jedyne, co mogę tutaj ocenić na plus, to indywidualny styl „mówienia” poszczególnych postaci. Czasem tylko to sprawiało, że orientowałam się w prowadzonej narracji.
Nie potrafię jednoznacznie ocenić „Krainy miłości i zatracenia”. To absolutnie nie jest zła książka, w końcu kusi nastrojem pełnym magii, bohaterowie są dopracowani i różnorodni, a i akcja potrafi wciągnąć. Z drugiej strony czytanie nie pochłaniało mnie całkowicie, tylko miejscami angażowałam się w fabułę. Miło było poznać legendy krążące na Wyspach Dziewiczych czy poczytać o wydarzeniach historyczno-politycznych, które miały wówczas miejsce – ale to zdecydowanie za mało, żeby mnie zachwycić. Oczekiwałam czegoś więcej.