„Bo miłość nie potrzebuje odmierzonego zegarem i kalendarzem czasu. Potrzebuje tylko naszego, wewnętrznego ognia i tęsknoty. Motywacji.”*
Tak naprawdę o marzeniach było już wspominane na tysiąc różnych sposobów. Za każdym razem coraz bardziej widać jak bardzo ważne są dla człowieka. Marzenia to nadzieja, siła i chęć do działania, marzenia to bodziec do tego by pragnąć zmian w swoim życiu. Do tego by nie poprzestać na myśleniu, a robić coś by je spełnić i nawet gdy nie wychodzi, nie poddać się. Bo w życiu bywa raz lepiej, a raz gorzej. Jednak dla szczęścia warto się trochę pomęczyć.
Ludmiła to dziennikarka kobieta w średnim wieku, pracująca w lokalnej Mrągowskiej gazecie. W jej życiu pojawia się nagle dwóch mężczyzn: Jeden to Artur, nowy szef, który okazuje się być wrednym i wymagającym. Osiągnięcia, które odnoszą pracownicy po części przypisuje sobie, choć tak naprawdę nie rusza się za biurka. Do tego okazuje się, że na pewno coś kombinuje, a efekt tego odczuje ona. Drugim mężczyzną jest Martin, Niemiec szukający swoich korzeni i tak się złożyło, że ślady prowadzą go do kamieniczki Ludmiły, a traf chciał, że tych dwoje się spotkało. Kobieta wyczuwając szansę na dobry artykuł postanawia pomóc mężczyźnie. Jak dalej potoczą się losy Ludmiły? Jakie zmiany zajdą w jej życiu po ingerencji tych dwóch panów?
To już moje czwarte spotkanie z twórczością Katarzyny Enerlich i muszę stwierdzić, że jestem w kropce. Nigdy za bardzo nie wiem co myśleć o danym utworze, bo mimo, że historie same w sobie są ciekawe, to coś, nie jestem w stanie stwierdzić co dokładnie, sprawia że czuje niedosyt pewnego rodzaju rozczarowanie. Do tego, czasem mam wrażenie, że niektóre książki są lepsze, a niektóre gorsze. Jak było zatem z pierwszą częścią tryptyku?
Trzeba przyznać, że polska powieściopisarka ma niewątpliwy talent do opisywania miejsc, w których wszystko się dzieje. Z łatwością przelewa na papier urok Mazur, styl życia małego miasteczka i ludzi w nim mieszkających. Barwne i rzetelne opisy urozmaicały czytanie oraz pobudzały nie raz i nie dwa moją wyobraźnię do tego by wyobrazić sobie miejsca, w których są akurat bohaterowie. To co jeszcze przykuło moją uwagę to porównanie dzisiejszych Mazur z tymi w czasach wojny, może nie do końca to autorce wyszło, ale miało swój urok i bardzo mnie ciekawiło. Okazuje się, że bardzo lubię takie kombinacje i niecierpliwie wyczekiwałam najmniejszego fragmentu z tym związanego.
Zaś co do samej historii głównej bohaterki, było sympatycznie. Choć przyznaje, że bywały momenty, które mnie drażniły. Wydawały się takie sztuczne i nie na miejscu. Niektóre sprawy jak dla mnie działy się za szybko i powstawały znienacka. Szkoda trochę, bo mogło być naprawdę bardzo dobrze, a tak coś mi zgrzyta niestety. Dziwie się sobie, że te same rzeczy: opisy, zachowania, w różnych sytuacjach odbierałam inaczej. Raz było dobrze, tak jak powinno, a raz aż zgrzytałam zębami. Jeśli mam być szczera to sama nie wiem o co do końca mi chodzi.
Nie byłabym sobą jeśli nie wspomniałabym o tym jak ta książka została zredagowana. Ten kto sprawdzał ją przed oddaniem do druku nie bardzo się postarał przy sprawdzaniu. Nie wyjustowany tekst, jak ja tego nie lubię, nigdy wtedy nie wiem czy zaczyna się nowa myśl. Brak podziału na dialogi tylko wszystko leci jednym ciągiem, a ja muszę się głowić kiedy kończy się jedna wypowiedz, a zaczyna druga. Do tego tekst jest też łamany w środku zdania. No zgłupieć przez to można! Bardzo mi to przeszkadzało w czytaniu i sprawiało, że musiałam coś czytać po kilka razy by zrozumieć czytany tekst.
„Prowincja pełna słońca” mimo wszystkich moich „ale” przypadła mi do gustu i mile spędziłam z nią czas. Piękne opisy, historia człowieka z czasów przedwojennych, oraz życie ludzi współczesnych. Może nie jestem zachwycona, ale spodobała mi się fabuła stworzona przez autorkę i z ciekawością śledziłam losy bohaterów. Zżyłam się z bohaterami, którzy wywoływali mieszane uczucia. Podobała mi się postać Ludmiły, taka zdecydowana i pewna tego co chce, ale jednak nie idealna. Może to i dobrze, bo wydaje się być bardziej realna. Za to nie polubiłam Martina, irytował mnie od samego początku i zostało tak do końca. Jest taki, no nie wiem jak to ująć, ale wydaje się zbyt pewny siebie i trochę za bardzo zarozumiały.
Już dawno nie miałam takiego problemu jak w przypadku tej książki by wyrazić co czuje po jej przeczytaniu. Z jednej strony mi się podobała, a z drugiej nie i jak na złość nie bardzo wiem jak ubrać to w słowa. „Prowincja pełna marzeń” nie jest złą książką. Jest naprawdę dobra, wciąga i spełnia swoje zadanie dając potencjalnemu czytelnikowi dobrą zabawę. Nie wiem, może sięgnęłam po nią w złym czasie… Chociaż… Sześć punktów na dziesięć możliwych to nie jest taka zła ocena, prawda?
*cytat z „Prowincja pełna marzeń” K. Enerlich