Do książki pani Joanny Pypłacz podchodziłam z entuzjazmem. Literacki horror jest bowiem gatunkiem, po który sięgam chętnie, wiedząc, że moja własna wyobraźnia raczej mnie nie zawiedzie, a lektura dostarczy odpowiednich emocji. A ponieważ z polskim horrorem książkowym nie miałam chyba do tej pory za wiele do czynienia (nawet „Inkub” wciąż czeka na stosie hańby), obiecywałam sobie po spotkaniu z „Dworem na martwym polu” wiele.
Za wiele.
Historia opowiada o Irenie Kownackiej, która wyrusza z Krakowa do sędziwej krewnej, mieszkającej w opuszczonej i owianej złą sławą posiadłości. Irenę spotykały już w tym miejscu w dzieciństwie nieprzyjemności, o których jednak pamięta jak przez mgłę. I choć przeczucie mówi jej, że wizyta u ciotki to zły pomysł, ona jednak wsiada do pociągu.
Książka od początku nie przypadła mi do gustu. Autorka stosuje długie zdania. Rozdziela myśli przecinkami i średnikami, wszędzie tam gdzie ja już dawno widziałabym kropkę. Powoduje to nie tylko spowolnienie akcji, ale i zwykłe zmęczenie u czytelnika. Styl autorki ratują wyszukane i ciekawe metafory, choć jednocześnie wszystko wydaje się napisane jakoś zbyt poetycko i nierealnie. Jednak zamysłem pani Joanny było prawdopodobnie stworzenie horroru opartego na klasycznych powieściach gotyckich.
I wszystko by się zgadzało. Mamy posępny, nawiedzony dwór, upiorny strych, kryjący mnóstwo tajemnic i rozmyte wspomnienia z dzieciństwa. Niemniej jednak brakowało mi tam klimatu. Dom był posępny jakby na siłę. Otaczał go las, a wokół posiadłości nic nie rosło, (oczywiście, żeby było strasznie to musi być goła gleba). Sprawiał wrażenie opuszczonego, a jednak skusił kogoś do spędzenia w nim urlopu. Strych roił się od tajemnic i pamiątek z minionego wieku, a tak naprawdę nie dostaliśmy wyjaśnienia czym były te pamiątki, ponieważ autorka skupiła się tylko na kluczowym dla fabuły portrecie. Serwowanie czytelnikowi tajemnic na siłę, tylko po to, żeby przekonać go, że „tak, ten dom jest straszny, nawiedzony, przerażający i nie chciałbyś tam za Chiny być” i nie siląc się na wyjaśnienia to nie jest dobry zabieg, (biorę pod uwagę, że to zaledwie pierwszy tom i w drugim dowiemy się więcej, niemniej jednak uważam to za marny chwyt). Co więcej, z kranu oczywiście leci rdzawa woda, przypominająca krew, a główna bohaterka wszędzie widzi kształt trumny i reaguje na to histerycznie.
Niewiele w tym z horroru. Autorka zostawia nas z kilkoma przemykającymi w tle zjawami, niepokojącym obrazem i niestabilnym stanem psychicznym pani Kownackiej, nie pozwalając nam się ani na chwilę poczuć się nieswojo czy przestraszyć. Próżno tu szukać nawet odwalających całą horrorową robotę dobrych jump-scare’ów. Jeden „antropomorficzny kształt” w korytarzu czy za drzwiami sprawy niestety nie załatwi. Zdaję sobie sprawę, że filmowi twórcy mają łatwiej, serwując nam przerażające obrazy, od których trudno się opędzić po obejrzeniu horroru. Ale przecież są już książki w tej tematyce, po których człowiek czuje się nieswojo. „Dwór…” kartuje się, czekając czy wreszcie coś nas przestraszy i niestety ja się nie doczekałam.
Ale nie to było moją największą bolączką podczas lektury, ponieważ wiem, że każdego przeraża coś innego i być może ta jedna wiktoriańska zjawa znajdzie swoich masochistycznych zwolenników.
Tym, co mnie najbardziej zniechęciło był fakt, że akcja książki rozgrywała się w 1941 roku. I nie, nie chodzi o to, że trwała wtedy wojna, a ja mam przesyt tej tematyki. Wręcz przeciwnie. Wybór takich okoliczności do umieszczenia w nich horroru mógłby naprawdę dobrze zagrać, (wszak czasy II wojny są horrorem samym w sobie bez zjaw, tajemnic i nawiedzonych domów), z zachowaniem oczywiście należnego szacunku i powagi tamtym czasom. Ale tu nie zagrało. Dlaczego? Bo moim zdaniem autorka popełniła błąd, decydując się na ten okres w historii. W „Dworze na martwym polu” mimo trwania wojennej zawieruchy na okupowanych terenach polskich, nazistów możemy policzyć na palcach jednej ręki. Dosłownie, ponieważ jest ich aż dwóch. Głowna bohaterka w Krakowie zajętym przez Niemców prowadzi klinikę dla lalek, (tak, w samym sercu wojny to naprawdę niezbędny fach i zapewne wszyscy mają głowy do tego, żeby oddawać zepsute lalki do naprawy). A że coś jest nie tak wiemy tylko dlatego, że zamiast „Wrocław” używana jest nazwa „Breslau”. I w zasadzie jedynym powiązanym z wojną zdarzeniem jest to, że mąż Ireny został schwytany w łapance i słuch po nim zaginął. Sama Irena zresztą też dość szybko o nim zapomina. Nie słyszy się o nalotach, niepokojach czy walkach. Ludzie we wsi tuż obok Martwego Pola żyją jak gdyby nigdy nic i nie opłakują poległych, bo najwyraźniej nikt od nich nie zgłosił się do obrony kraju. Umieszczenie akcji w czasie II wojny światowej tylko po to, żeby postraszyć czytelnika jednym brutalnym Niemcem w lesie to nie był najszczęśliwszy pomysł. Wszak do tego nawet nie trzeba Niemca, wszędzie znajdzie się jakiś typ spod ciemnej gwiazdy.
Czy książka poza wyszukanymi metaforami, o których już wspomniałam ma jakieś plusy? Tak. Moim zdaniem największym jej plusem jest postać Grety. Wolnego i niezłomnego ducha, którego może nawet można by było podziwiać, gdyby jej potencjał nie został zmarnowany. Na uwagę zasługuje także rozdział trzydziesty szósty, ponieważ dopiero tam poczułam klimat opowieści z dreszczykiem i mogę mu z całą stanowczością przyklasnąć. Szkoda, że to tylko kilka stron.
Podsumowując, ja po drugi tom nie sięgnę, nawet mimo tego, że zakończenie jest tak ordynarnie otwarte i pozostawia tyle niedomówień, że ciężko je w ogóle nazwać zakończeniem książki. Zamykając ostatnią stronę, zostałam po prostu z poczuciem, jakby ktoś wyrwał resztę. Książka zapewne znajdzie jednak swoich zadowolonych czytelników. Ja ze swej strony mogę tylko wyrazić nadzieję, że pani Joanna odważy się wreszcie nas kiedyś porządnie przestraszyć.