Czytałam „Balladyny...” przez kilka ostatnich wieczorów i uśmiechałam się do siebie pod nosem. Stan czytelnictwa w Polsce musi być naprawdę tragiczny, jeżeli książka tak reklamowana, nagradzana, rekomendowana, must have każdego szanującego się bywalca wszelkich czułych barbarzyńców – nie została publicznie napiętnowana przez, jakby nie było, 95% polskich katolików. Jakoś nie chce mi się wierzyć, że samozwańczy obrońcy naszych sumień zrezygnowaliby z tak łakomego kąska na rzecz licentia poetica. Oj, pięknie płonęłoby na stosach kazań to opasłe tomiszcze. Może szkoda trochę panu Karpowiczowi takiej reklamy, a nam tego dreszczu i szpanu sięgania po książkę napiętnowaną, niemoralny jad sączącą, rumieniec na sumieniu może by zajaśniał, serce mocniej biło w metrze czy autobusie.
Niemoralność tej książki, oczywiście niepodważalna, rozłożenie całej machiny pojęć, teorii, wartości, fantomów ludzkiej wiary jak rozkłada się żabki do sekcji w amerykańskich szkołach, jest aktem dekonstrukcji i kreacji jednocześnie. Bo to książka, która roztrząsając, nieomal biblijnie nazywając duchową materię świata obnażając jej – naszą śmieszność i sztuczność pojęć, rodzi je na nowo, reinterpretuje akt wiary. Jest w tym coś biblijnego właśnie – jakby stanąć twarzą w twarz z prawdą o świecie pojęć naszego ducha, przyjąć je takimi jakie są, uznać ich ludzkie oblicze, przyjąć takie skarlałe, pozbawione piór, patosu, ale wreszcie prawdziwe i bliskie, z najważniejszą z nich: wolną wolą, która jest siłą napędową tego wewnętrznego wszechświata.
Koncept stanowiący szkielet: opowiedzenie świata – tego ziemskiego i tego duchowego z perspektywy zwyczajnych ludzi i zwyczajnych bogów. Raz opowieść dotyczy 50-letniej sprzedawczyni z Białegostoku, a za chwilę Erosa, Hermesa czy Ateny, których problemy w „mieście miast” łudząco przypominają ludzkie małe sprawy. To po prostu człowiek w wielu odsłonach: wzbogacony o boskie atrybuty jak w wygraną w totka. Niby może więcej, ale istota problemu się nie zmienia: nawet wszechmocny błąka się w poszukiwaniu sensu. Hermetyczna tematyka ulega magicznemu przeobrażeniu dzięki fantastycznemu wyczuciu języka, języka tworzącego swoistą kosmogonię. Świat zrodzony w jednej głowie, która jest kosmosem zamieszkanym przez bogów i uosobione wartości. Język elastyczny, nieprzewidywalny, miejscami surowy, narracyjny, gdzie indziej bełkoczący strumieniem świadomości, jakąś kaleką mantrą. Piękne myśli, intertekstualne gry, kulturowe konteksty jak pajęczyna dostojnych planet, w jednym zdaniu mogą być zestawione z wulgaryzmami i idiotyzmami, takimi kometami bez orbit, wykrzyknikami w chaosie. Sacrum i profanum w tej jednej głowie, którą każdy z nas ma. Gra pychą i pretensjonalnością. Jakiś taki onanizm tą eksplozją poplątanego wszechświata swojego ja. I tu kryje się pułapka. Opowieść o wartościach staje się historią rozbuchanego ego. Brak w tym wizji totalnej, spojenia historii w coś, czego nie zapomnimy, co każe nam nabożnie, z dreszczykiem brnąć przez słowo, wyczuwać prócz prawdy jeszcze wskazówkę, otwierać się na nasze poszukiwanie sensu.
Czytałam i miałam nadzieję na nowego „Mistrza i Małgorzatę”, ale to tylko (lub aż) doskonała i pyszniąca się sobą autogra. Dużo słów, przez które brnie się z przyjemnością , ale bez ostatecznej satysfakcji. Kolejny dowód, że prócz sprawności językowej, talentu
narracyjnego i dobrze poukładanej głowy, do stworzenia arcydzieła potrzeba czegoś.... no właśnie czego? Przeczytałam świetnie napisaną książkę, za którą brawa należą się panu Karpowiczowi. I za tę świetną książkę teraz go krytykuję – bo było tak blisko, by nigdy jej nie zapomnieć.