- A może Pożyczalscy mieszkają również w naszym domu? – usłyszałam po przeczytaniu pierwszego rozdziału. Przyznaję, że podobna myśl nie opuszczała mnie, odkąd wyjaśniło się, kim są tytułowi bohaterowie. Nareszcie znalazłoby się racjonalne wytłumaczenie dla wszelkiego rodzaju niezrozumiałych i tajemniczych zniknięć. Coś było, leżało, stało, wisiało – wszyscy widzieliśmy – a na drugi dzień ani śladu po tym czymś. Rozpłynęło się, nie ma. Guzik od żakietu, broszka, kolczyk (ten od pary leży samotnie), kluczyk do skarbonki, igła wbita w poduszeczkę (została tylko nitka). A tu proszę, być może i pod naszą podłogą mieszkają maleńkie istoty, które żyją z pożyczania. Nie, nie – absolutnie nie z kradzieży. Nie nazywają tego tak. Ta jest wtedy, kiedy ktoś podwędzi im to, co oni najpierw sami pożyczyli od ludzi mieszkających na górze. Rodzina Pożyczalskich to Dominika, Strączek i ich córka Arietta. Żyją sobie w swoim świecie, siedzą na szpulkach od nici, ostrzem nożyczek od manicure obierają kartofle, czytają miniatury książek, w jakich lubowała się epoka królowej Wiktorii, robią swetry na szpilkach z czarnymi główkami. A najgorsza rzecz jaka może im się przydarzyć, to ta, że ktoś ze świata ludzi ich zobaczy. Oznacza to dla nich wielkie niebezpieczeństwo. Tymczasem Arietta zostaje zauważona przez chorowitego chłopca, który pomieszkuje u swojej ciotki na wsi – pomiędzy nimi zawiązuje się przyjaźń.
Proza Mary Norton ma specyficzny klimat. Jakże różni się od współczesnych powieści dla dzieci i młodzieży, w których autorzy często prześcigają się w wymyślaniu najbardziej wyszukanych scen, gagów, nieoczekiwanych zwrotów akcji. Żeby tylko czytelnik się nie znudził, żeby nie zwątpił i nie zarzucił książki w kąt. Takie lektury odzwierciedlają tempo dzisiejszego życia. Czytelnik od najmłodszych lat konsumuje, a nie rozkoszuje się chwilą. Pędzi za czymś, a książki (niestety) często utwierdzają go w tym, że to jest jedyna właściwa droga. U Pożyczalskich jest czas na rozmowę, refleksję, na opis doznań wewnętrznych bohaterów: zachwyt, złość, strach, niepokój.
Powieść działa na wyobraźnię. Bo czyż to nie wspaniała wiadomość, że pod podłogą zamiast wszelkiego rodzaju materiałów izolacyjnych, rur, drewna czy betonu może być mikro – świat, gdzie na kominku (ze starej prasy do wyciskania soku z jabłek) buzuje ogień, w maciupkich garnkach wielkości naparstka gotują się smakowite potrawy, a maleńkie istoty podsłuchują nasze rozmowy, w oczekiwaniu na nasz sen, by móc buszować po pomieszczeniach, wspinać się na firanki, wyrywać włosy ze starej wycieraczki do butów, w celu zrobienia szczotki do szorowania.
Autorka wykorzystała zdolność dziecka do dostrzegania rzeczy niby niewidocznych, nieważnych, niepozornych – dla dorosłych na pewno. Zwraca uwagę na szczegóły. To też nie przypadek, że to właśnie mały chłopiec zauważył Ariettę. Jego ciotka Zofia prowadzi ożywione rozmowy ze Strączkiem, jednak jest pewna, że to jakaś zjawa, która pojawia się po wypiciu kilku kieliszków madery. Tylko dziecko mogło dostąpić takiego zaszczytu. Dorośli nie widzący niczego więcej poza czubkiem własnego nosa, nie są zdolni do tego, odporni na wszystko, co baśniowe, fantastyczne i mitologiczne. Mary Norton koncentruje się na drobiazgach, które dorosły pewnie jak nic by rozdeptał swoim wielgachnym butem. Takiego malutkiego Pożyczalskiego również.
A ilustracje? Są śliczne – delikatne, ulotne, zwiewne, poetyckie. Mnie zachwyciły elementy florystyczne – łąka pełna kwiatów, Arietta wkomponowana w dżunglę zielonych liści i owoców dzikiego wina. Wreszcie – wewnętrzna strona okładki i ornamenty roślinne na początku każdego z rozdziałów. Również ciemny świat pod podłogą rozświetlony grą światła z tęsknotą przedzierającego się przez wszystkie możliwe dziury, szpary i szczeliny.