"Powieść utrzymana w klimacie grozy Stephena Kinga", kategoria - horror, nominacja do nagrody im. Janusza Zajdla, pozytywna recenzja Andrzeja Pilipiuka.
Nie mało słów i znanych nazwisk użyto, by wypromować tę książkę i równie wiele godzin trzeba poświęcić na przesłuchanie nagrania. Prócz czasu poświęciłem wiele nerwów, by wraz z bohaterem przetrwać opowiadaną historię. Różnica między nami jest taka, że ja przeżyłem.
Pozostaje pytanie, czy było warto.
Czy warto przez półtorej godziny wysłuchiwać o bieganiu po szwagrach kolegi w poszukiwaniu eternitu (jakbyście nie wiedzieli czym się w latach dziewięćdziesiątych kryło dachy, to autor przypomni o tym kilkanaście razy), cegieł, zaprawy, czy innych materiałów budowlanych. Czy warto dowiedzieć się, że bohater po zjedzeniu dwóch dokładek zapiekanki z serem, mięsem i warzywami, następnego dnia nie jest w stanie zjeść pizzy (kapituluje po połowie), bo jak twierdzi "czasy w których tej wielkości danie znikało z talerza w kilka minut i człowiek wciąż był głodny minęły bezpowrotnie", kolejnego dnia zamawiając placek po węgiersku nie sądził, że podoła "tak wielkiemu daniu", jednak nie wie kiedy "wszystko zniknęło z talerza" ?
Dlaczego bohater spotyka znajomych ze studiów, poznaje piękne kobiety, nawiązuje się wątek miłosny, ale ku zdumieniu czytelnika/słuchacza nic z tego nie wynika? Dlatego, że książka była za cienka i trzeba było wypełnić jeszcze kilka stron ? Po co ? Po to, by pokazać, że bohater zaraz po rozwodzie słówkiem nie piśnie o dawnej miłości? Ani krztyny wspomnień i emocji? Po to, by napisać, że jak się "nasz" Marek nie odezwie przez miesiąc to jest jej smutno ? Może właśnie po to, by przekonać nas, że bohater jest płaski i niespójny.
Jednego dnia widząc zjawy zrzuca to na majaki poalkoholowe (nawiasem mówiąc pije dużo i często) i zabobonne lęki, przyznaje racje przyjacielowi niedowiarkowi, następnego, istnienie i pojawianie się upiorów to dla niego " fakty całkowicie naturalne, tak samo jak to, że właśnie jest dzień". Jednak mimo uzyskanej pewności nadal zachowuje się jakby nie był do końca przekonany o prawdziwości tego co widzi. Do tego wszystkiego otrzymując broń chroniącą go przed strzygą, kładzie się spać widząc doskonale, jak ta broń przestaje działać.
Pamiętnikowy styl i sugestie, że czytane słowa faktycznie są pamiętnikiem (z drobnym wyjątkiem w postaci epilogu), niczego nie zmieniają. Nie wiemy co popycha bohatera do takich, czy innych działań, do takich, czy innych zaniechań (może chciało mu się spać, albo znów był pijany, bądź na kacu).
Dwanaście godzin pracy Wiktora Zborowskiego, który z bezbłędnym wyczuciem buduje napięcie dopasowując intonację do "rozwijającej się" fabuły, jest jednym z z niewielu plusów, w ogólnym rachunku strat, ale nie przeważającym i nie udało mu się jej uratować. Intrygujące zdarzenia z początku powieści podtrzymywane przez wiele godzin tylko delikatnymi wzmiankami i szczątkowymi informacjami o mrocznych i niewyjaśnionych sprawach kontynuowane dopiero pod koniec powieści zmieściłyby się prawdopodobnie w połowie tego co jej poświecono. Przyznaje, że jak na debiutanckie dzieło jest napisane sprawnie i słuchałoby się przyjemnie gdyby nie to, że przez połowę audiobooka autor nieubłaganie starał się mnie zanudzić. Przykładał się i chyba mu wyszło. Jeśli ktoś ma ochotę sięgnąć po powieść obyczajową z lekką nutką nadprzyrodzoności i horroru, to proszę bardzo, ale pamiętajcie, że wszystko robicie na własną odpowiedzialność, ja uważam, że nie warto.
Tytuł: Dom na wyrębach / Wydawnictwo: StoryBox / Czas: ~12h / Lektor: Wiktor Zborowski