Sagi to jeden z moich ulubionych gatunków literackich. Po cykl Virginii Cleo Andrews o rodzinie Dollangerów chciałam sięgnąć już bardzo dawno, ale jakoś nie było okazji. Ta nadarzyła się dopiero w sierpniu, dzięki wyzwaniom czytelniczym, w których biorę udział na zaprzyjaźnionych blogach recenzenckich.
Kwiaty na poddaszu to pierwszy tom cyklu. Opowiada historię pewnego małżeństwa i ich czwórki dzieci. Gdy ojciec rodziny niespodziewanie ginie w wypadku samochodowym, matka pogrąża się w rozpaczy i depresji. Nie potrafi zatroszczyć się o sprawy bytowe, siebie i dzieci. Kiedy okazuje się, że rodzina ma długi, owdowiała matka kontaktuje się ze swoimi zamożnymi rodzicami, z którymi przed laty zerwała kontakt. Tamci wydziedziczyli ją. Czy teraz, w obliczu życiowej tragedii wyciągną oni pomocną dłoń do córki i wnucząt? Pozornie. Pozwalają im, bowiem na przyjazd do swojej wielkiej rezydencji – Foxworth Hall. Jednak to dopiero początek prawdziwej tragedii tej rodziny. A zwłaszcza dzieci, które zaraz po przyjeździe zostają uwięzione na poddaszu…
Fabuła książki jest jednocześnie prawdopodobna i absurdalna. Prawdopodobna, bo wszystkie opisane w niej okrucieństwa i wynaturzenia, potencjalnie mogłyby się wydarzyć w realnym życiu. Z drugiej jednak strony ciężko uwierzyć w to, że ktoś mógłby być tak okrutny, jak to ma miejsce w książce. Jednak historia zna wiele, równie mrocznych, podobnych przypadków. Niestety.
Generalnie książka jest według mnie bardzo dobra. Jednak mam wobec niej mieszane odczucia. Zwłaszcza względem przywołanej już fabuły. Jest w niej sporo niespójności i naciągania faktów, a tego nie lubię bardzo. Cenię sobie, jeśli w świecie przedstawionym wszystko „trzyma się kupy”, kolokwialnie mówiąc. Myślę, że gdyby nie ten mankament, byłabym skłonna przyznać nawet maksymalną notę. Te nieścisłości nie są wprawdzie jakieś wielkie. To drobiazgi. Tylko, że – jak to mówią – „diabeł tkwi w szczegółach”.
Mimo pewnych zgrzytów Kwiaty na poddaszu niesamowicie mnie wciągnęły. Do tego stopnia, że zacząwszy czytać późnym wieczorem, skończyłam nad ranem. Choć fabuła szokuje, to pomyślana jest fenomenalnie. Jest kontrowersyjna i ciekawa, ale i niepozbawiona wad. To nie jest też lektura ambitna. Wręcz przeciwnie. Czytadło, ale zapadające w pamięć i głęboko poruszające oraz skłaniające do refleksji nad naturą człowieka i tym, do czego człowiek może być zdolny. Nawet najbliższy.
Język pozostawia trochę do życzenia. Jest prosty, niewyszukany, momentami lekko niezręczny. Jednak myślę sobie, że do pewnego stopnia mógł to być celowy zabieg. Autorka, bowiem skupia się głównie na ukazaniu losów trzymanego pod kluczem rodzeństwa – ich perypetii i przemyśleń. Trudno od zaszczutych, brutalnie pozbawionych możliwości rozwoju i normalnego funkcjonowania, pozostawione same sobie dzieci, oczekiwać nie wiadomo jak wyszukanego języka, czy rozbudowanych, głębokich wypowiedzi.
Książka została dwukrotnie zekranizowana. Po raz pierwszy w 1987 roku (reż. Jeffrey Bloom) i drugi w 2014 roku (reż. Deborah Chow). Pierwszej ekranizacji absolutnie nie polecam. Trudno o większe wypaczenie i spłycenie treści książki. Pozbyto się tam wielu kluczowych dla fabuły scen, kompletnie wypaczając sens utworu. Gra aktorska też pozostawia wiele do życzenia. Natomiast adaptacja z 2014 roku jest według mnie świetna. Uważam, że obsada tym razem została fantastycznie dobrana, a wersja ta znacznie lepiej współgra z treścią książki.
Lekturę polecam. To czytadło, ale takie, które zostanie we mnie z pewnością na dłużej. Wstrząsnęło mną i skłoniło do licznych refleksji nad naturą człowieka.