Powieść „piekło-niebo” jest klasycznym kryminałem, który z pewnością trafi w gusta fanom gatunku. Ja, po przeczytaniu okładkowego blurba, ominęłabym tę książkę szerokim łukiem ze względu na temat przewodni, czyli zabójstwa dzieci, jednak moją uwagę przyciągnęła miejscem akcji. Zawsze ciekawi mnie, jak pisarze widzą Kraków i to właśnie z powodu tego miasta sięgnęłam po powieść.
Podczas majówki 2019 r. nad Zalewem Nowohuckim znaleziono zwłoki brutalnie zamordowanego dziewięcioletniego chłopca. Mimo natychmiastowego podjęcia działań przez policję, wkrótce giną kolejni chłopcy. Czy popularna w przeszłości zabawka z papieru „piekło-niebo” zostawiana przy ofiarach, to klucz do rozwiązania tych dziwnych morderstw? A może chodzi o coś zupełnie innego?
Kluczowy temat zabójstw chłopców został opisany w sposób delikatny, zważywszy na jego drastyczność. Autor jakby trochę prześlizgnął się obok tego najgorszego, nie raczył czytelnika rozbudowanymi opisami samych zabójstw i obrażeń, jakie odniosły ofiary, nie wnikał w szczegóły, nie kierował całej uwagi na sam fakt dokonanych zbrodni, i to jest ogromnym plusem tej powieści. Dzięki temu nie czułam niesmaku, oburzenia i złości, które często towarzyszą mi, gdy zdarzy mi się czytać opisy zbrodni dokonanych na dzieciach. W powieści pojawia się też wątek filmu braci Sekielskich na temat pedofilii wśród księży, który ja odbieram bardziej jako element kampanii społecznej autora, bo z fabułą wielkiego związku to nie ma.
Nie mogę nie wspomnieć o głównym powodzie, dla którego przeczytałam powieść, czyli o Krakowie z perspektywy Pawła Fleszara. Autor uczynił Kraków bohaterem drugoplanowym. Dla mnie to bodaj najlepsza część powieści i nie ukrywam, że obraz Krakowa zaprezentowany przez Fleszara ogromnie mi się podoba. To prawdziwy portret mojego miasta, taki „na żywca”, bardzo autentyczny i bez upiększeń. To nie jest Kraków czysto literacki, dla koneserów piękna, podrasowany dla turystów, to Kraków niezafałszowany, bez retuszu, pełen nie tylko miejsc pięknych, ale także tych mrocznych, do których nawet za dnia strach się zapuszczać. Nie ma jednego miejsca opisanego w powieści, którego bym nie znała i, może poza wspomnianym osiedlem Złocień, w którym bym nie była. Poza oczywistymi opisami miejsc, autor podarował nam też wiele ciekawostek i anegdotek związanych z miastem. Dla przykładu: ja wiedziałam o istnieniu pustostanu po hotelu JB na Ujastku Mogilskim, ale nie znałam przyczyn upadku tej wizjonerskiej inwestycji. Za Kraków dokładam ekstra gwiazdkę :)
Niestety dla mnie, również trafiły mi się w powieści rzeczy, które mnie czytelniczo uwierały. Jest to bowiem pierwsza książka, w której nie udało mi się polubić męskiego bohatera. Autor wykreował raczej antybohaterów, co szczególnie widać właśnie na mężczyznach. Niemal wszystkich facetów przedstawił jako aroganckich, bezczelnych, pysznych i tryskających testosteronem samców. Kobiet też nie polubiłam, ale ja co do zasady nie lubię kobiecych bohaterek :)
Nie podobał mi się również sposób przedstawienia środowiska policyjnego. Z obrazu wymalowanego przez autora wywnioskowałam, że gliniarze to jedynie ćwierćinteligenci skupieni na rywalizacji i podkładaniu nogi jeden drugiemu. Nie podobały mi się ich prostackie, przaśne i seksistowskie dialogi, ich odzywki i zachowania. Imbir to klasyka rasowego rubasznego cymbała chodzącego w duecie z Klaudią - zakompleksioną pseudofeministką z trudem panującą nad nerwami.
„Jedną z wad ludzi o ograniczonej inteligencji, jest nieumiejętność oddania istoty sprawy w zwięzłej formie” – to zdanie z powieści wypowiedziane do kolegi przez jednego z bohaterów, dość dobrze ilustruje relacje panujące wśród krakowskich policjantów.
Powieść jest też mocno dygresyjna. W niektórych epizodach autor odbiegał od tematu głównego (np. rozmowa Nawrockiego z córką na dachu hotelu Rubinstein czy wspominki Wita o Musierowicz). Owszem, niektóre te opowiastki nadawały powieści kolorytu, autentyczności i wiarygodności, ale w wielu tych dygresjach autorowi zdarzało się rozejść na boki. Nic z nich nie wynikało dla fabuły. Po prostu były, zajmując kolejne strony. Bo zrozumiałabym, że Wit siedzi sobie w domu, rozmyśla o nieudanym małżeństwie i podczas tych rozmyślań coś mu się skojarzy w związku ze śledztwem, odnajdzie jakąś poszlakę, złapie sens jakiejś pozornie błahej wypowiedzi, itp., no coś, co go naprowadzi na właściwy tor, ale nie, to były takie samoistne, wlepione w fabułę wtręty i przemyślenia, które tylko zaciemniały obraz i tak zagmatwanej całości. To samo dotyczy luźnych dialogów między policjantami - są one sztywne, za długie i nic nie wnoszą. Rozumiem, że w pracy nie da się gadać non stop tylko o pracy, ale są też granice tzw. luźnych pogawędek.
Postać komisarza Nawrockiego, gliny-legendy była trochę niespójna: ledwo wziął się za dochodzenie, a od razu czuł, że mu się ono rozłazi i do niczego nie prowadzi. Poza tym wcale nie był taki świetny, błyskotliwy i inteligentny jak go przedstawiano, nadrabiał bardziej pozą nierozumianego przez świat męczennika, a ja za facetami pozującymi na „skrzywdzonych misiaczków” nie przepadam :)
Zakończenie mnie zaskoczyło, ale żałuję, że Sulima nie miał racji…