Dzięki booktourowi u Kryminał na talerzu miałam okazję zapoznać się z książką Marty Matyszczak „Mamy morderstwo w Mikołajkach”.
Chciałabym móc napisać, że miałam przyjemność tudzież zaszczyt sięgnąć po tę książkę. No właśnie niestety nie bardzo.
Do zapisania się do booktouru zachęciły mnie entuzjastyczne reakcje innych czytelników, w dniach, kiedy książka ujrzała światło dzienne. Nie stronię od komedii kryminalnych, (jak żywo pamiętam zaśmiewanie się z „Wszystko czerwone” Chmielewskiej, mimo że moje czytanie jej z upływem lat przeszło metamorfozę i książki królowej polskiego kryminału już mnie tak nie bawią), dlatego postanowiłam dać szansę i tej pozycji. Poza tym hej, główną bohaterką miał być tam kot. Jako zwierzolub nie mogłam przejść obok tej książki obojętnie.
Akcja oczywiście rozgrywa się w Mikołajkach i rozpoczyna w sezonie wakacyjnym. Tam popełnione zostaje morderstwo, którym zajmuje się miejscowy komendant policji. Jest on równocześnie mężem głównej ludzkiej bohaterki, Rozalii Ginter, pani weterynarz. Kilka miesięcy wcześniej małżeństwo przygarnęło bezdomną, ciężarną kotkę, która w niektórych rozdziałach jest narratorem historii.
Można by było przypuszczać, że skoro mamy już trupa to to będzie główny wątek historii. Otóż nie. Pani weterynarz poza osobistymi rozterkami, pakuje się w inne kryminalne kłopoty, a sprawa zbrodni, która rozpoczęła się książka schodzi na mocno dalszy plan i koniec końców znajduje swój niezbyt wyszukany finał.
Sięgnięcie po książkę pani Matyszczak tylko utwierdziło mnie w przekonaniu, że albo moje poczucie humoru wyewoluowało albo nie mam go wcale. Coś co powinno być komedią kryminalną było dla mnie raczej zbiorem absurdów, które nijak nie wywoływały uśmiechu na twarzy.
Zacznę od głównej sprawy. Morderstwo hotelarza, trzęsienie ziemi na początku, miało chyba tylko za zadanie ukazać nam z jakimi bohaterami będziemy mieli do czynienia. A więc poza główną parą objawiła nam się też sąsiadka plotkara, sąsiadka z gadającą papugą i teściowa z piekła rodem. Zbrodnia nie wstrząsnęła raczej nikim, ludzie nie zachowywali się jakby wśród nich pojawił się morderca. Za to pojawił się pewien Niemiec, którego obecność na kartach książki trudno wytłumaczyć, gdyż dla fabuły nie miała żadnego sensu, (a wątek z futrem nawet nie był zabawny). Zresztą takich niepotrzebnych bohaterów jest tu więcej. Mało tego morderstwo hotelarza nie zostaje nawet wyjaśnione a już dostajemy nową kabałę, wobec której blednie wszystko inne co do tej pory przeczytaliśmy. Kolejny wątek. Bez zamknięcia poprzedniego, (który jak już napisałam otrzymuje swój finał, ale jak na sprawę, która wg opisu miała być osią fabuły to nie jest satysfakcjonujące. Próżno tu też szukać jakiegoś śledztwa, no może poza włamaniem pani weterynarz do komendy policji, aczkolwiek nie ze względu na prowadzoną przez jej męża sprawę).
A to nawet nie jest największa bolączka całej powieści. Jest nią coś co powinno być jej największym atutem. Wspomniana wcześniej kotka. Pomysł z oddaniem głosu zwierzęciu brzmi całkiem nieźle. Niestety już przy pierwszym kocim rozdziale zrozumiałam, że to konwencja nie dla mnie. I nie jest to wcale wina charakteru Burbur, która była kotką raczej wojowniczą, robiącą nieustanny użytek z pazurów. To raczej kwestia tego, że jej rozdziały były zwyczajnymi zapchajdziurami. Nie wnosiły nic do fabuły, w dodatku pisane były w irytujący sposób. Niby miały mieć pewnie humorystyczny charakter, ale brzmiało to źle, sztucznie i jakoś nie na miejscu. Połączenie niby luzacko młodzieżowego języka ze swoistym kocim egocentryzmem sprawiało, że męczyłam się niesłychanie aż w końcu zaczęłam rozdziały Burbur tylko omiatać wzrokiem. I tak wiedziałam, że niewiele stracę.
Ciężko mi się to czytało. Autorka zamiast skupiać się na jednym wątku, żonglowała nimi. Zamiast wykorzystać kotkę do komentarzy do głównej sprawy, podsuwała nam inne jej „przygody”. Gdyby książka była dłuższa a ja nie czytałabym jej w ramach akcji czytelniczej, chyba po prostu bym ją odłożyła. Po kolejne części nie sięgnę, nawet jeśli będą lepsze. Nie polubiłam ani Rozalii ani Burbur. Z Mazurami wolę mieć lepsze skojarzenia.