O serii: Nie będzie łatwo. Od zawsze Ari wiedziała, że wyróżnia się z tłumu. Długie, niemal białe włosy i nienaturalnie intensywne zielone oczy są zmorą dziewczyny, których chce się pozbyć za wszelką cenę. Kiedy jednak dowiaduje się kim jest jest matka, ojciec i ona sama, okazuje się, że jej wygląd jest najmniejszym z jej problemów. Na jej żyje czyha Atena, a jej niesamowite zdolności pragnie posiąść Novem, które opiekuje się Nowym 2 – starym Nowym Orleanem, na które spłynęły dwie klęski żywiołowe jednocześnie. Nie będzie łatwo, jednak Ari ma pod ręką przyjaciół – Sebastiana, mieszkańców domu przy First Street 1331, Michela i resztę dawnych więźniów Ateny – a i Novem nie zamierza zostawiać dziewczyny bez ochrony. Przyszedł czas zemsty.
O książce: Rok 2027. Siedemnasto- i pół –letnia Aristanae próbuje dowiedzieć się kim była jej matka, która porzuciła ją zaraz po wydarzeniach w Nowym 2, a sama zgłosiła się do szpitala psychiatrycznego Rocquemore House. Składając wizytę w ów szpitalu, dziewczyna dowiaduje się, że matka w wigilię swoich dwudziestych pierwszych urodzin popełniła samobójstwo i zostawia córce pudełko po butach z biżuterią i dwoma listami. Jeden z nich adresowany jest do Ari, drugi do Eleni – jej matki. Oba listy miały podobną treść. Nadawczyniom nie udało się uciec od przeznaczenia, na ich rodzinie ciąży klątwa, należy znaleźć sposób, by ją zdjąć i nie można pozwolić na to, by je złapano. Wbrew zakazowi przybranych rodziców – Bruce’a i Casey – Ari wybiera się do Nowego 2. Tam poznaje Bastiana, Crank, Violet, Duba i Henriego. Z ich pomocą dziewczyna dowiaduje się więcej o rodzicach i klątwie, która na niej spoczywa. Jednak Łowcy τέρας wciąż depczą jej po piętach.
Książka zaskakuje. I to zaskakuje tym jak bardzo idzie po szablonie. Z początku książka robiła na mnie ogromne wrażenie. Podziwiałam autorkę – Kelly Keaton (a właściwie Kelly Gay)– za to, że nie bała się zastosować zużytych już chwytów, jak np. sposóbu opisu wyglądu bohaterki. „Spojrzałam w lustro i zobaczyłam to i to. Kiedyś coś tam z czymś tam. Do tej pory nie mogę uporać się z tym i tamtym. Nie mówiąc już tym i o tym. Mam już tego dość.” Z biegiem czasu zauważyłam jednak, że to nie odwaga, a po prostu styl pisania. Kiedy ma się wrażenie, że nie może być mniej oryginalnie, dochodzi się do momentu, który powala resztę na kolana. Czytając pierwszą część serii o Ari, miałam wrażenie jakbym czytała książkę napisaną przez nastolatkę, która pragnie w przyszłości zostać pisarką. Szczerze mówiąc – gdybym chciała czytać takie książki cały czas, zostałabym nauczycielką języka polskiego w gimnazjum, zadawałabym co rusz opowiadanie do napisania i dodawała co jakiś czas przekleństwa do tych lepszych wśród przeciętnych. I mówię to ja – uczennica gimnazjum kończącz drugą klasę, która prace klasowe z języka polskiego pisze na cztery albo słabe pięć.
Rozumiem, że autorka pisała trochę czasu tę książkę, przywiązała się już do bohaterów i żyje kolejnymi częściami, jednak mam wrażenie, że relacje między uczestnikami wydarzeń zbyt szybko się rozwijają, np. te między Ari a Bastianem. Dziewczyna poznała Sebastiana pierwszego dnia wieczorem, w dodatku nie za bardzo za sobą przepadali. Drugiego dnia, natomiast, wystarczyło, żeby zemdlała na środku ulicy, a tuż po jej przebudzeniu zaczynają się tulić, kleić do siebie i całować. Nie, że mam coś przeciwko ich związkowi (mnie Bastian spodobał się od pierwszej chwili), mam jednak wrażenie, że wszystko dzieje się zbyt szybko. Nie mówiąc już o tym, że później autorka jakby zapomniała o tym, że tych dwoje bohaterów jest razem.
Poza tym – w pewnym momencie doświadczyłam „wszechwiedzącego autora”, tzn. autor wie wszystko, a czytelnik nic. Żeby wyjaśnić o co chodzi, muszę uchylić rąbka tajemnicy – Ari jest gorgoną. A dowiadujemy się o tym ni stąd, ni zowąd, więc zaczynamy się zastanawiać czy nie skleiły nam się przypadkiem kartki. W końcu Ari boi się węży, jej matka „miała omamy”, że wychodzą z je głowy, a tu nagle widzimy:
„Węże. Co najmniej trzydzieści. Zebrały się na brzegu mokradeł, tam gdzie woda stykała się z ziemią. Unosiły się na powierzchni. Razem. Zwabione tutaj. Wpatrywały się w grobowiec. We mnie. Wpatrywały się we mnie. (…)Moim ciałem wstrząsnął gwałtowny dreszcz. Mocno potarłam twarz, próbując zetrzeć obraz tkwiący w mojej głowie i pozbyć się przerażającej świadomości, że węże przybyły po to, by zobaczyć mnie. By oddać cześć swojej królowej. Meduzie. Gorgonie.”
i przez co najmniej piętnaście minut zastanawiamy się kiedy się o tym dowiedzieliśmy. Dopiero później przypominamy sobie, że kilka stron wcześniej było o tym, że Atena rzuciła na potomkinię Ari klątwę, która „niesie za sobą brzydotę i truciznę” jednak to tyle co wiemy o tym, jak zrodziła się Meduza. Co prawda istnieje prawdopodobieństwo, że zabieg był celowy, jednak… Chyba żadnemu czytelnikowi nie przypadł do gustu.
Ponadto – odniosłam wrażenie, że w połowie książki autorka postanowiła zmienić koncept dotyczący głównej bohaterki. Z początku Ari wydawała mi się postacią silną, pewną siebie, która nie daje sobie w kaszę dmuchać, która potrafi skopać tyłek największym mięśniakom, a bliski kontakt z bogami nic by jej nie zrobił. W pewnym momencie dziewczyna zmienia się nie do poznania niewiadomo kiedy i z jakiego powodu. Staje się krucha, delikatna, ulotna. Gdyby ją dotknąć – rozsypałaby się w drobny mak. Naiwna, straciła zdolność łączenia faktów i racjonalnego myślenia w trudnych sytuacjach. A pod koniec książki – żądna krwi. Gdyby Novem nie zgodziło się na żądania, jakie im przedstawiła, momentalnie rozniosłaby w pył całe Nowe 2. Gdyby jeszcze te zmiany były czymś spowodowane… Wydaje się jednak, że autorka zmienia osobowość Ari dla jej „widzi mi się” lub dlatego, że zapomniała, jaka była przed chwilą (przy czym druga możliwość wydaje mi się mało prawdopodobna).
Co, oprócz tego wszystkiego, doprowadzało mnie jeszcze do szewskiej pasji? Opisy strojów! Byłam wdzięczna autorce, kiedy opisała suknie balowe Ari i Violet, jednak w reszcie przypadków mogła sobie dać spokój. Tym bardziej, że główna bohaterka i tak zawsze była ubrana na czarno od stóp do głów.
Mimo to – widzę potencjał. Pomysł na historię jest ciekawy, bohaterowie konkretni (nie licząc nieszczęsnej Ari), z biegiem czasu talent autorki się rozwinie i nie będzie musiała stosować starych chwytów rodem z blogów („zrobiła poranne czynności, letki (sic!) makijaż i zeszła na dół na śniadanie”). Choć na to już chyba nieco za późno – po wydaniu czterech książek i trzech latach pracy nad nimi.
Niezłą robotę wykonał także grafik, który wykonał okładkę do książki. Szczerze mówiąc to właśnie przez nią postanowiłam sięgnąć po tę pozycję. Kiedy stałam we Wrocławskim „Notabene” i musiałam wybrać między „Z ciemnością jej do twarzy” (K. Keaton), „Skrzydła Laurel” (A.Pike) a „Syreną” (T.Raybun), wybrałam właśnie „Ciemność” ze względu na okładkę. Szłam w ślepo – nie czytałam wcześniej żadnych opinii, tytuły podanych książek obiły mi się jedynie raz czy dwa o uszy, a na tyle okładki patrzała wyłącznie, by sprawdzić cenę. Jak widać – przysłowie „Nie oceniaj książki po okładce” jest wciąż aktualne.