Mariusz Kamiński należy do tych polskich polityków, którzy budzą największe emocje - od bezgranicznego uwielbienia do równie żywiołowej niechęci. Z tym większym zainteresowaniem sięgnąłem po zapowiadaną od wielu miesięcy biografię obecnego ministra.
Biografia, które autorami są Jan Piński i Tomasz Szwejgiert, nie poraża objętością – liczy raptem 164 strony. Sam tekst zajmuje nieco ponad 120, reszta to fotografie dokumentów IPN i strony redakcyjne. Już pobieżne przejrzenie książki pozwala dostrzec wyjątkowo duże interlinie, niewielką liczbę wersów na stronie (max. 24) oraz szerokie dolne marginesy. Wielkość czcionki nie odbiega jednak od standardu, więc nie sposób oprzeć się wrażeniu, że celem takiego zabiegu było sztuczne powiększenie objętości książki.
Już we wstępie autorzy z rozbrajającą szczerością przyznają, że ich dzieło jest „trudną książką”. Po uważnej lekturze nie sposób nie zgodzić się z tą zawoalowaną samokrytyką, chociaż bardziej adekwatne byłoby słowo „mętna” lub „pokrętna”. Jeżeli bowiem celem autorów było napisanie (chociażby krytycznej) biografii Kamińskiego, to zadanie to przerosło ich na każdej linii. Książka jest zbiorem dość przypadkowo dobranych 10 felietonów (dla niepoznaki zwanych rozdziałami), z których Kamińskiego dotyczy w najlepszym razie 7. Powiedzmy to wprost – bohatera biografii, którym jest polityk znany na scenie publicznej od bez mała ćwierć wieku, dotyczy niespełna połowa (około 70 stron) niezbyt obszernej broszury. Nie wiadomo, co kierowało autorami, że umieścili w książce felieton pod tytułem „Giertych, czyli osobisty wróg Jarosława Kaczyńskiego” (dla niepoznaki określając go mianem rozdziału V). Rozdział ten stanowi dość osobliwe połączenie opisu „męczeństwa” Romana Giertycha i laudacji na jego cześć z filipkami pod adresem Jarosława Kaczyńskiego i PiS-u. Można co najwyżej domniemywać, że autorzy chcieli w ten sposób zareklamować przygotowywaną hagiografię R. Giertycha (a może podziękować za sponsoring?). Również co najwyżej luźny związek z bohaterem biografii mają rozdziały 7 i 8.
Innym przejawem mętnej publicystyki (nie sposób uznać, że biografia duetu Piński-Szwejgiert ma charakter paranaukowy czy chociażby popularyzatorski) są liczne dygresje, które związek z Kamińskim mają wyłącznie w wyobraźni autorów. Przykładowo na pięciu stronach (ss. 120-124) snują opowieść o aferach z 20-lecia międzywojennego, na trzech kolejnych (ss. 10-12) omawiają akcję filmu Wielka wsypa. Ani jedno ani drugie nie ma co prawda związku z bohaterem biografii, niewątpliwie jednak „podpompowuje” objętość książki.
Po tym przydługim wstępie przyjrzyjmy się merytorycznej stronie książki, której główny autor (którym, jak łatwo zauważyć, jest Jan Piński) przedstawia się jako doświadczony dziennikarz i redaktor naczelny, wydawca, a do tego ekspert od służb specjalnych. Szeroka wiedza dotycząca funkcjonowania służb nie jest oczywiście dostępna powszechnie, więc ograniczymy się do tego, do czego bez trudu może dotrzeć każdy (a „doświadczony dziennikarz” mieniący się ekspertem wręcz powinien).
Dobrym punktem wyjścia jest rzekome zatajenie przez Kamińskiego informacji w ankiecie bezpieczeństwa, która zdaniem autora jest dokumentem, który „pozwala piastować najważniejsze funkcje w państwie i mieć dostęp do najtajniejszych dokumentów” (s. 35). Już pobieżne przejrzenie ustawy o ochronie informacji niejawnych pozwala dostrzec, że tak wytrawnemu specjaliście jak Jan Piński ankieta pomyliła się z poświadczeniem bezpieczeństwa, które faktycznie pozwala na dostęp do „najtajniejszych dokumentów”. Nawet jednak poświadczenie nie ma nic wspólnego z „piastowaniem najważniejszych funkcji w państwie”. Ustawa o ochronie informacji niejawnych wskazuje bowiem bardzo szerokie grono osób, które nie składają ankiet bezpieczeństwa i są to właśnie najważniejsze osoby w państwie (poczynając od prezydenta, poprzez ministrów, parlamentarzystów, aż po sędziów i prokuratorów).
Autorzy mijają się również całkowicie z prawdą, twierdząc (i to kilkakrotnie), że za podanie nieprawdy w ankiecie grożą „surowe kary”. Niestety, Pińskiemu i Szwejgiertowi ankieta bezpieczeństwa najwyraźniej pomyliła się z oświadczeniem lustracyjnym albo majątkowym, które faktycznie składa się pod rygorem odpowiedzialności karnej. W przypadku kłamstwa w ankiecie bezpieczeństwa natomiast jedyną „karą” jest nieotrzymanie poświadczenia bezpieczeństwa.
Jednym z głównych grzechów Kamińskiego wytkniętych przez autorów jest jego znajomość z „pułkownikiem rosyjskiego MSW”, której miał nie wykazać w ankiecie bezpieczeństwa. Postawmy sobie jednak pytanie, czy Kamiński w ogóle cokolwiek „zataił”? W ankiecie bezpieczeństwa obowiązującej w latach 1999-2010, wypełniający ją był zobowiązany do wskazania obywateli innych państw, z którymi utrzymywał kontakty służbowe bądź prywatne. Piński przyznaje, że Kamiński wymienił w ankiecie Czeczenkę – żonę pułkownika – czy zatem zataił znajomość z cudzoziemcami, czy może miał kontakty tylko z nią? To, że Kamiński poznał Rosjanina (jak pisze Piński - na jednym ze spotkań w centrum czeczeńskim ok. 1996 r.) nie oznacza jeszcze, że „utrzymywał z nim kontakty” – tak samo, jak to, że Piński najwyraźniej „zna” Kamińskiego, nie znaczy jeszcze, że „utrzymuje z nim kontakty”?
Wokół tego wątku autorzy usiłują zbudować atmosferę szpiegowskiego skandalu, robią to jednak wyjątkowo nieudolnie. Najpierw pułkownik rosyjskiego MSW (zatem w domyśle szpieg) okazuje się… strażakiem. Przyjmijmy jednak na chwilę założenie bliższe wizjom snutym przez Pińskiego i Szwejgierta – że ów „pułkownik MSW” jest rosyjskim nielegałem. Teza jest atrakcyjna (i podparta słowami rzekomo wypowiedzianymi przez byłego oficera polskiego wywiadu – oczywiście anonimowo). Przeczy jej chociażby „profesjonalna” i „niepolska” kontrobserwacja ponoć wykryta przez byłych oficerów BOR zabezpieczających spotkanie dziennikarza z Rosjaninem. Po co Rosjanie mieliby narażać swojego nielegała na ryzyko dekonspiracji? Próżno szukać chociażby próby postawienia takich pytań przez obu samozwańczych ekspertów od służb specjalnych.
Mocną stroną duetu biografów nie jest konsekwencja ani spójność snutej opowieści. Dobrze pokazuje to rozdział „Jak CBA okradło CBA” (abstrahując już nawet od tego, że doprawdy trzeba sporej „fantazji”, żeby treść rozdziału powiązać z Kamińskim). W jednym miejscu (s. 104) Piński pisze, że środki z funduszu operacyjnego są "jedynymi z niewielu", za które jednoosobowo odpowiada szef służby (zauważmy na marginesie, że funkcji tej od lat nie pełni już bohater biografii). Już kilka stron dalej (s. 107, 111) stwierdza jednak, że „każda jednostka organizacyjna CBA, która wykonywała zadania niejawne, miała wyznaczonego funkcjonariusza, który odpowiadał za wydatkowanie funduszu operacyjnego”, dodając, że funkcjonariusza tego „kontrolował jego przełożony” „sprawdzany przez odpowiedniego pracownika Departamentu Operacyjno-Śledczego”, który z kolei „był prawą ręką szefa” i odpowiadał za sprawdzanie wydatkowania funduszu na działania operacyjne. Ufff, kto zatem jest odpowiedzialny za fundusz operacyjny w CBA, skoro widać wyraźnie, że łańcuszek ten jest co najmniej czteropoziomowy? W formułowaniu wydumanych tez obu „ekspertom” nie przeszkadza również problem z określeniem przedziałów czasowych: w jednym miejscu piszą, że fundusz jest rozliczany w okresach miesięcznych, po to by kilka stron dalej stwierdzić, że co tydzień. Jak zatem jest w rzeczywistości? Tego oczywiście nie dowiemy się, bo przepisy ustawy o CBA (podobnie jak ustaw regulujących działalność pozostałych służb) jasno stwierdzają, że jest to materia niejawna. Nie jest chyba możliwe, by tacy eksperci od służb jak Piński i Szwejgiert tego nie wiedzieli? Skąd wobec tego zarzuty pod adresem Kamińskiego, że „nie zaryzykował otwartego śledztwa” w sprawie kradzieży pieniędzy z funduszu operacyjnego. Może nie „nie zaryzykował”, bo otwarte (transmitowane przez media?) śledztwo nie jest możliwe? To proste rozwiązanie przerosło jednak wyobraźnię autorów (a może po prostu nie pasowało do tezy?).
Książka nie jest wolna od elementów humorystycznych. Jednym z nich jest – opisane w rozdziale 4 – spotkanie Jana Pińskiego z kierownictwem „nowopowstałego CBA”. Spotkanie to odbyło się na początku 2006 r. Powiedzmy sobie szczerze: nie wiem, z kim wtedy spotkał się Piński, ale w czasie o którym pisze, nie było jeszcze ani CBA (nawet w organizacji) ani jego kierownictwa. Sam projekt ustawy o utworzeniu tej służby trafił do sejmu dopiero pod koniec stycznia 2006 r., a jej uchwalenie zajęło sejmowi niemal pięć miesięcy (sama służba zaczęła działalność jeszcze później).
Nie tylko chronologia jest piętą achillesową duetu ekspertów. Równie często barierą nie do przejścia okazują się nazwy, które notorycznie przekręcają albo wręcz powołują do życia byty nigdy nieistniejące. Przykłady można by mnożyć, ale bądźmy litościwi i ograniczmy się do kilku: Główny Inspektorat Finansowy (s. 87 – z dalszej lektury można dowiedzieć się, że chyba chodziło o Główny Inspektorat Farmaceutyczny), Główny Inspektorat Celny (s. 27 – w rzeczywistości istniał Generalny Inspektorat Celny, ale również Główny Urząd Ceł, więc trudno domyślić się, co tak naprawdę mieli na myśli nasi znakomici „specjaliści od służb”). Zbyt skomplikowana okazała się też nazwa komórki wewnętrznej w CBA, bowiem Piński raz pisze o „Biurze Spraw Wewnętrznych”, innym razem o „Biur Kontroli i Spraw Wewnętrznych” (l. mnoga? – s. 104).
Pisząc o powstaniu CBA i próbując udowodnić domniemane obsesje Kamińskiego, Piński wkłada w usta „pracowników CBA” stwierdzenie, że „budynek Biura przypominał twierdzę – środki ostrożności były niewyobrażalne” (s. 32). Dla każdego, kto choć trochę kojarzy lokalizację i wygląd warszawskiej centrali CBA, ten fragment musi być szczególnie humorystyczny. Owa „twierdza” mieści się bowiem w samym centrum stolicy, oddzielona niezbyt wysokim płotem od ruchliwej ulicy, a stan techniczny widocznych gołym okiem murów - jeśli przypomina „twierdzę” – to raczej taką, która przeszła długotrwałe oblężenie.
Kolejnym mankamentem książki jest wyjątkowo niechlujna redakcja i korekta tekstu, który wręcz roi się od oczywistych pomyłek i błędów redakcyjnych. Jest ich całe mnóstwo (niektóre rozdziały wręcz sprawiają wrażenie urwanych), więc ograniczmy się do kilku cytatów: „Gang (…) był wykorzystywany do zbierania haraczu do ludzi” (s. 97). „Środki wydatkowane z funduszu operacyjnego są jedynymi z niewielu” (s. 104); „zataił związki z rosyjskimi pułkownikiem” (s. 130).
Jedynym plusem książki wydawać by się mogła efektowna graficznie i przyciągająca uwagę okładka. Niestety i w tym przypadku nasi spece nie popisali się inwencją, bo okładka książki jest kopią okładki jednego z majowych wydań Newsweek z 2015 (nr 20/2015).
Lektura szumnie zapowiadanej biografii Kamińskiego rzeczywiście poraża. Bynajmniej jednak nie ze względu na jej bohatera, ale na żenujący popis dyletanctwa autorów lansujących się jako doświadczeni dziennikarze i eksperci. Książka Pińskiego i Szwejgierta (bardziej adekwatny byłby tytuł „Piński i Szwejgiert – prawie jak dziennikarze” zapożyczony z pierwszego rozdziału) jako żywo przypomina tanią wędlinę – mięsa w niej niewiele i nie jest ono pierwszej świeżości, za to mnóstwo wypełniaczy i wody. Piński ze Szwejgiertem co krok potykają się o własną niewiedzę, mylą fakty, nazwy i chronologię, a przy tym oszczędzają na korekcie. Swoją amatorszczyznę usiłują zasłonić tajemniczymi minami, powoływaniem się na (niewykluczone, że istniejących jedynie w wyobraźni autorów) rozmówców (którzy ze strachu przed demonicznym Kamińskim tak bardzo chcą zachować anonimowość, że plotą kompletne kocopoły) i obficie okraszając swój produkt wodolejstwem niemającym żadnego związku z tematem książki.