„Diuna” Franka Herberta to jeden z tych tytułów, które przewijały się przez moje czytelnicze życie co jakiś czas. Mam w pamięci jakieś stare wydanie na regale z książkami u kogoś z rodziny (lub znajomych). I choć najchętniej zostałabym pilotem Sokoła Millenium, z science fiction nigdy nie miałam więcej wspólnego. Nigdy nie zakładałam też, że „Diunę” kiedykolwiek przeczytam.
Jak wiele bym straciła!
Oczywiście do przeczytania tego okazałego tomu zachęciła mnie ogólnoświatowa diunowa gorączka, chęć pójścia do kina (mój wewnętrzny nerd pragnie tego filmu), fakt, że otrzymałam od Domu Wydawniczego Rebis własny egzemplarz (za co niezwykle dziękuję). A przede wszystkim instagramowa akcja „Melanż z Diuną”, zapoczątkowana przez Nocną Bukę, która zakładała przeczytanie opus magnum Herberta w październiku przed premierą filmu.
Zatem skoro miałam ją w rękach, skończyły mi się wymówki.
Nie mogę powiedzieć, żebym wsiąkła w świat stworzony przez Herberta od razu. Wnikałam w niego stopniowo, stąpając ostrożnie po zdaniach, które czytałam. Musiałam się wczuć, bo oto mam przed sobą fantastykę ze światem wykreowanym przez autora, a ja czasy fascynacji fantastyką mam już raczej za sobą. W końcu jednak pozwoliłam się wziąć za rękę i poprowadzić. I przepadłam. Na co najmniej 530 stron.
Zdaję sobie sprawę, że o „Diunie” pewnie wypowiadali się już niemal wszyscy i już absolutnie wszystko zostało powiedziane. Trudno mi zatem będzie napisać coś odkrywczego. Cóż, najważniejsze w tej recenzji zapewne i tak będzie stwierdzenie, że pozostaję pod ogromnym wrażeniem.
Czego?
Przede wszystkim kunsztu autora. Sposób w jaki „Diuna” została napisana jest zachwycający (owacje na stojąco również dla tłumacza, pana Marka Marszała). Rozwlekły, opisowy, ale nie ma się wrażenia, że opisy prowadzą donikąd, że są tylko dygresjami, które nigdy nie powinny znaleźć się w treści. Herbert napisał tę książkę pięknie. Poetycko. Styl jest dynamiczny tam gdzie trzeba i tam gdzie trzeba zwalnia, wprowadza nas w myśli swoich bohaterów, przybliża stworzony świat, jego klimat, zwyczaje, nawet religie. Jeśli zaś chodzi o wspomniany dynamizm… kulminacyjne momenty są wręcz świetne. Ciężko się od nich oderwać, są emocjonalne , trzymają w napięciu.
W rozmowie z Buką nazwałam tę książkę „nieoszczędną w słowach”. I to chyba najlepsze, co można napisać o stylu Herberta. I w tym przypadku nie jest to zarzut, a jej główny atut.
Przejdźmy do fabuły. Akcja zaczyna się w momencie, kiedy szlachetny ród Atrydów z Kaladanu przenosi się na Arrakis (planetę zwaną też Diuną), ciemiężoną przez okrutnych Harkonnenów, w celu zaprowadzenia tam porządku. Niestety Atrydzi nie spodziewają się, że wszystko jest ukartowane a ich przeprowadzka to tak naprawdę gwóźdź do trumny.
Diuna jest cennym miejscem. Ze względu na przyprawę (melanż). To jedyne miejsce, gdzie się ją wydobywa. W dodatku jest to miejsce pustynne i trudne do życia, nie tylko dlatego, że głęboko w piasku czają się olbrzymie czerwie (ojej! Jakie to dobre!), które tylko czekają aż ktoś postawi nieopatrznie głośny krok pośrodku niczego. Tutaj we znaki daje się także brak wody (doskonały opis filtraków; strojów, które filtrują wodę z ciała, wow!) i Harkonnenowie właśnie.
Głównym bohaterem jest Paul Atryda. Syn księcia Kaladanu, a wkrótce i Arrakis, którego poznajemy w wieku piętnastu lat. Jest przygotowywany do roli księcia po swoim ojcu, ale także jego matka, tajemnicza czarownica Bene Gesserit, ma wobec niego swoje plany.
Paul jak Paul, młody dzieciak, który musi się jeszcze wiele nauczyć. Ale za to jego ojciec, książę Leto… nie będzie przesady w tym, jeśli powiem, że jest to jedna z najbardziej charyzmatycznych postaci o jakich czytałam w przeciągu kilku ostatnich miesięcy a może nawet i lat. Męski (ale nie w ten pseudo sposób Seby spod Biedry), rozsądny, prawdziwy przywódca. Lider, za którym idą najmężniejsi wojownicy, (ja poszłabym od razu! :D). Mężczyzna, dla którego najwyższą wartość stanowi drugi człowiek. Chciałabym móc czytać o nim więcej. Poznać go sprzed Arrakis, może nawet sprzed narodzin Paula. W momencie, kiedy dochodził do władzy po śmierci ojca. Marzę o tej historii niemal tak samo mocno jak o książce Rowling o Huncwotach.
Sam Paul w miarę upływu fabuły przechodzi oczywiście spektakularną przemianę. Z chłopca przemienia się w mężczyznę, który musi sprostać sytuacji, w jakiej się znalazł i stawić czoła nie tylko trudom życia na Arrakis, ale także trudom posiadania Harkonnenów za wrogów. Jest świadomy swojej przemiany i poddaje się jej. Trochę się obawiałam, że Paula pochłonie casus Froda i z głównego bohatera przemieni się w siusiumajtka, którego musi wspomagać drugi hobbit, (w tym wypadku jego pustynny przyjaciel, Stilgar lub nawet jego własna matka). Na szczęście tak się nie stało, a Paulowi w książce przypadło w udziale kilka całkiem zachwycających przemów i momentów (choć oczywiście przy jego boku tkwi kilku wiernych kompanów). To on dźwiga na swych barkach historię całej książki i dzielnie prowadzi ją aż do ostatniej strony. Zaiste jest jastrzębiem (herb Atrydów) wśród czerwi pustyni. Czytelnik raczej nie powinien być rozczarowany tym, w jaki sposób Herbert poprowadził tę postać.
Niestety autor, w moim odczuciu, nie ustrzegł się minusów. Przede wszystkim trzecia część (treść „Diuny” bowiem podzielona jest na trzy części) to przeskok czasowy. I ledwo udaje mi się jakoś do niego przyzwyczaić, (co przychodzi z trudem ponieważ pięćset stron książki opisanych jest drobiazgowo i toczy się raczej dzień po dniu), a tu już szykuje nam się kolejny. Pod sam koniec odczuwałam jakby Herbert po prostu chciał już zakończyć ten tom, („Kroniki Diuny” to finalnie sześć tomów), nawet mimo w miarę dynamicznej akcji w finale . Koniec końców i tak wyszło mu dość opasłe tomisko (ponad 700 stron).
Drugim minusem jest dla mnie natomiast wrzucenie w sam środek akcji. Kiedy poznajemy Atrydów, oni już pakują się w kufry i pędzą na Arrakis. A ja chciałabym poznać ich sprzed przeprowadzki. Sprawdzić jakim księciem był Leto dla swoich poddanych, zanim Imperator wmanewrował go w wyprawę na Diunę. Niestety (tudzież stety, jeśli chodzi o dynamizm historii) lądujemy na finiszu przeprowadzki a dalej już wszystko toczy się tak dynamicznie, że jedyne co możemy zrobić to trzymać się mocno haków wbitych w ciało czerwia lub wygodniej rozsiąść się w fotelu ornitoptera i po prostu dać ponieść historii.
„Diuna” to dla mnie kamień milowy też w innej kwestii. Po raz pierwszy w życiu wspomagałam się audiobookiem, (kiedy na przykład mogłam sobie pozwolić na założenie słuchawek w pracy). I jeśli macie taką możliwość, wypróbujcie ją. Interpretacja tej historii w wykonaniu Krzysztofa Gosztyły to doznanie nieprawdopodobne. Pan Krzysztof sprawił, że czytając, słyszałam jego głos i w zasadzie wielokrotnie musiałam się powstrzymywać, żeby nie wspierać się audiobookiem także wtedy, kiedy mogłam już czytać samodzielnie.
Kiedy zamknęłam dziś książkę na dobre, Buka zapytała: „I co? Zakochana?”
Przyznam, że tak. Nie tylko w księciu Leto, (choć zwłaszcza), ale także w całej historii. Jedna z bliskich mi osób powiedziała, że „Diuna” dla sci-fi jest tym czym „Władca Pierścieni” dla fantasy. Prawdopodobnie tak i rozumiem to porównanie, choć na temat „Drużyny pierścienia” mam dość kontrowersyjne zdanie. Niemniej jednak cieszę się, że dałam się wciągnąć w tę niebagatelną historię. Franku Herbercie, wznoszę toast za twoje dzieło, które okazało się jedną z lepszych pozycji, jakie przeczytałam w tym roku i z niecierpliwością oczekuję chwili, kiedy zasiądę w kinowym fotelu, pozwalając by pochłonęły mnie piaski Arrakis.