Jakiś czas temu, skuszona skrajnie różnymi opiniami i ogólnym zamieszaniem, jakie powstało wokół trylogii E L James, miałam wątpliwą przyjemność zapoznać się z „Pięćdziesięcioma twarzami Greya”. Cóż, spotkania nie zaliczyłam do udanych, o czym można przeczytać TUTAJ, ale zwykle lubię doprowadzać sprawy do końca, a otaczające mnie zewsząd głosy, że kolejne części są zdecydowanie lepsze sprawiły, iż sięgnęłam po „Ciemniejszą stronę Greya”. I co się okazało?
W drugiej części, poza zbliżeniami między Aną a Christianem, wkrada się odrobina fabuły. Za sprawą nowych bohaterów, akcja niekiedy nabiera tempa, atmosfera jest napięta, a czytelnik z uwagą śledzi bieg wydarzeń. Oczywiście nie zabraknie scen erotycznych, ale emocje, które będą im towarzyszyć mają zupełnie inny wydźwięk niż w pierwszej części. Ana i Christian odkrywają, że łączy ich głębsza relacja niż tylko Pan – Uległa. Oboje starają się walczyć z przeciwnościami, wzajemnie się docierają i próbują stworzyć normalny, zdrowy związek. Jednak pokonanie trudności, wynikających głownie z mrocznej przeszłości Christiana, przysporzy im wiele problemów.
Sięgnęłam po kolejną część trylogii z nadzieją, że Erika Leonard nauczyła się na błędach „Pięćdziesięciu twarzy Greya” i mimo sukcesu jaki z niewyjaśnionego powodu odniosła książka, nie spoczęła na laurach, szlifując swój warsztat. Niestety już po kilku stronach wewnętrzna bogini siarczystym policzkiem pozbawiła mnie marzeń. I znowu się zaczęło ciągłe przygryzanie wargi przez Anę i marszczenie brwi Christiana, w towarzystwie, a jakże, podświadomości i wewnętrznej bogini.
W pierwszej części Christiana Greya nie polubiłam zupełnie. Zimny, apodyktyczny mężczyzna, który doskonale zdaje sobie sprawę jaką władzę ma nad kobietami i nie waha się tego wykorzystać. To nie dla mnie, nie znoszę takich osób i zupełnie nie byłam w stanie zrozumieć zachwytu nad jego postacią. „W ciemniejszej stronie Greya” natomiast mamy mniej seksualnego maniaka, a więcej waniliowego Christiana. I choć nie zatracił swoich cech, nadal nad wszystkim sprawuje kontrolę, to taki Grey spodobał mi się znacznie bardziej. Podobało mi się również, że autorka skupiła się bardziej na jego psychice, kolejne rozdziały przybliżają nam wydarzenia, które ukształtowały Greya, poznajemy w końcu jego mroczny sekret. I skłamałabym, gdybym powiedziała, że nie czytałam tych fragmentów z zapartym tchem.
W tej części również Ana zyskuje, dając się poznać z innej strony. Wydaje się być dojrzalsza, po części wyzbywa się swojej naiwności, w końcu potrafi przeciwstawić się Greyowi i przeforsować własne zdanie. Właściwie mogłabym ją polubić, gdyby przestała rozmawiać z mieszkającą wewnątrz niej boginią oraz jej sąsiadką – podświadomością. No i mogłaby również przestać po każdym orgazmie rozpadać się na kawałki, bo w końcu się nie pozbiera.
Mimo ogromnej ilości powtórzeń, wciąż tych samych sformułowań i wielu innych wad, o których wspominałam przy okazji pierwszej części, „Ciemniejsza strona Greya” rzeczywiście jest lepsza. Bardziej rozbudowana fabuła pozwala się wciągnąć w tę historię, a zakończenie obiecuje jeszcze więcej akcji w kolejnej, ostatniej już, części tej trylogii. Osobom, które czytały „Pięćdziesiąt twarzy Greya” polecam kontynuację. Może nie jest ona wybitna, ani nawet bardzo dobra, ale nie jest też zła – a na pewno lepsza niż jej poprzedniczka.