Janusz Leon Wiśniewski. Jeden z najbardziej rozpoznawalnych współczesnych pisarzy polskich, choć wielu nie zgadza się na nazywanie go „pisarzem”. Może i jest magistrem fizyki, doktorem informatyki, doktorem habilitowanym chemii, ale pisarzem? To nie pasuje do jego naukowych tytułów, gryzie się ze wszystkimi „poważnymi” skrótami przed nazwiskiem. Bez wątpienia jest to kontrowersyjna postać, która nie wzbudza żadnych uczuć pośrednich. Albo jesteś fanem JLW, albo uważasz go za grafomana. Ja należę do tych pierwszych i dlatego z ogromną ciekawością sięgnęłam po najnowszą powieść autora – „Na fejsie z moim synem”.
Sam pomysł na książkę jest interesujący i bardzo osobisty. Na początku muszę wspomnieć, że mylący jest tytuł, który wydaje się być jak najbardziej w - nie ukrywajmy - dość specyficznym stylu JLW, ale już treść i fabuła są zupełnie nie tym, co znamy z „S@motności w Sieci” czy „Losu powtórzonego”.
Narratorką w „Na fejsie z moim synem” jest nieżyjąca od lat (a konkretnie od A.D. 1977) matka autora, która z czeluści piekielnych postanawia powiedzieć ukochanemu synowi wszystko to, czego nie zdążyła za życia.
„Opowiedzieć Ci wielu rzeczy za życia nie zdążyłam z przeoczenia, z zaniedbania lub – najczęściej – z tej śmiesznie naiwnej, ale głębokiej wiary mojej, że będę żyć wiecznie, więc zawsze jeszcze zdążę. Ale nie zdążyłam, synuś”.
Irena Wiśniewska, trzykrotna mężatka, matka nieślubnych (do pewnego czasu) dzieci podczas Sądu Ostatecznego z powodu swoich licznych występków i przewinień została zesłana do Piekła. I to właśnie stamtąd – za pomocą „fejsa” porozumiewa się z synem. A do opowiedzenia ma całkiem dużo – już na samym początku mówi o hucznie obchodzonych urodzinach Hitlera, porównując go do naszych ziemskich „cele brytów”:
„Dzisiaj w Piekle były urodziny Hitlera. I się synuś działo. Bo to przecież u nas wydarzenie ważne i w rzeczy samej celebracji godne. Bo Adolf H. jak mało kto zasługami swoimi Piekło rozpowszechnił”.
A takich sław w Piekle jest więcej. Irena Wiśniewska obraca się w doborowym towarzystwie, piekielnej śmietance, wyróżniającej się nie byle jakimi grzechami. Zbrodniarze wojenni, wielcy artyści, słynni samobójcy, wyrachowani mordercy oraz gwiazdy kina w jednym miejscu, tworzą mieszankę wybuchową, nadającą charakteru całej książce. Jednak JLW sięga głębiej. Dotyka chyba każdego możliwego tematu, nie unika również tych bardziej kontrowersyjnych, jak np. wiara czy okoliczności powstania świata. Przytoczone zostają wszystkie wielkie z perspektywy Piekła wydarzenia. Rozmowy o wojnach, Bogu, sztuce i nauce przeplatają się z rodzinnymi wspomnieniami opisanymi z punktu widzenia Ireny Wiśniewskiej. I to, w moim odczuciu, były jedyne godne uwagi fragmenty, niestety bardzo nieliczne. To właśnie te, wyjątkowo intymne historie powodują, że czytelnikowi wydaje się jakby „podsłuchiwał” prywatną rozmowę matki z dzieckiem, a właściwie ciągnącego się przez 448 stron monologu pani Wiśniewskiej (wielka szkoda, że tej głośno zapowiadanej rozmowy autor poskąpił), wywołującego jakiekolwiek emocje. Bo chyba nikogo nie są w stanie poruszyć suche fakty i naukowe wywody, pełne niezrozumiałych dla laika terminów i symboli.
Mówiąc o języku to tutaj również wiele pozostaje do życzenia. Krótkie, przerywane myśli oraz nieustannie powtarzający się wyraz „synuś” działały na mnie jak czerwona płachta na byka i tylko moja sympatia to pozostałych utworów JLW sprawiła, że nie odłożyłam książki po pierwszych kilkunastu stronach. Cierpliwie czytałam dalej, ale potem było już tylko gorzej. Pomieszany szyk wyrazów w niemal każdym zdaniu przyprawiał o ból głowy. Poza nielicznymi, poruszającymi moją naprawdę wrażliwą osobę, fragmentami książka była niesamowicie nudna. Za dużo Boga, za dużo genetyki, za dużo wymądrzania się ze strony autora, za mało emocji.
Z uporem doszukiwałam się plusów, kilka nawet udało mi się znaleźć. Po pierwsze, mimo wielu typowo naukowych zwrotów i trudnej tematyki książkę czyta się bardzo szybko. Może to właśnie dzięki tym krótkim zdaniom, a może jednak udało mi się choć trochę wciągnąć w tę historię, nie wiem. Ponadto książka jest naprawdę dosyć intymna i dlatego nie powinno się jej zestawiać z innymi, typowymi dla tego gatunku powieściami. Są to bardzo osobiste przeżycia autora, który na stronach „Na fejsie…” próbuje jeszcze raz pożegnać się ze swoją matką, co dla każdego byłoby wyjątkowo trudnym zadaniem.
„Nie dokończyłaś ze mną rozmowy. Umarłaś sobie. Tak się, Mamo, nie robi…”
Traktując "Na fejsie z moim synem" jako zapis niedokończonej rozmowy JLW z ukochaną osobą, uważam, że pozycja ta zasługuje nawet na wyższe noty. (Jako powieść surrealistyczna, plasuje się zdecydowanie niżej). Jest bardzo osobista, autobiograficzna, pełna smutku i tęsknoty. Albo taka miała być w zamyśle autora, niestety te bolesne przeżycia zostały przyćmione przez filozoficzny bełkot, miejscami ubarwiony dygresjami Ireny Wiśniewskiej.
Z bólem przyznaję, że rozczarowałam się czytając „Na fejsie z moim synem” , bo pokochałam oryginalny, przesycony emocjami i niespotykaną wrażliwością styl Janusza Leona Wiśniewskiego. Tutaj tego niestety zabrakło, dostaliśmy ogromny miszmasz wszystkiego, czyli niczego. Jeśli to jest ten zapowiadany „Wiśniewski, jakiego nie znamy”, to ja z całym szacunkiem proszę o tego poprzedniego, który jednym zdaniem potrafił mnie rozzłościć, zasmucić, wzruszyć i rozśmieszyć. Ten, który „słowami potrafił dotykać czulej niż dłońmi”. Bo tutaj czułam jedynie zażenowanie i nieodpartą chęć rzucenia książką o ścianę, a przy tym nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że autor usiłuje zrobić z przeciętnego czytelnika intelektualnego ignoranta lub, jak kto woli, po prostu idiotę, który nie dorasta do pięt polsko – niemieckiemu doktorowi habilitowanemu. Dlatego nie polecam tej pozycji osobom, które jeszcze nie miały okazji poznać twórczości tegoż pana, bo najpewniej nie byłoby to udane spotkanie. Dla fanów natomiast – lektura obowiązkowa!