„Smak marzeń” Sherryl Woods była jedną z najbardziej oczekiwanych przeze mnie książek ostatnich tygodni. Gdzie nie spojrzałam – tam i ona była. Na mojej kochanej Nakanapie, na blogach obserwowanych przeze mnie blogerek, w księgarskich zapowiedziach, jednym słowem – wszędzie. A opinie, cóż… większość osób wprost rozpływało się nad tą powieścią. Nie mogłam się więc doczekać, codziennie wypatrywałam listonosza i wydeptywałam ścieżkę do skrzynki, sprawdzając, czy jej stan może nie uległ zmianie. W końcu do mnie dotarła, znalazła się na mojej półce i po prostu nie mogłam uwierzyć w moje szczęście. Czym prędzej skończyłam czytać wcześniej zaczętą książkę i sięgnęłam po „Smak marzeń”.
Książka jest pierwszą częścią cyklu o rodzinie O’Brienów, a jej bohaterką jest najstarsza latorośl Mick’a O’Briena – Abby O’Brien Winters. Abby jest trzydziestoparoletnią „rekinką finansjery” po przejściach. Ma za sobą rozwód z wydawałoby się idealnym mężczyzną, samotnie wychowuje dwie bliźniacze córeczki, a tragiczne wspomnienia z dzieciństwa, odcisnęły się piętnem na jej dorosłym życiu. Jako nastolatka została porzucona przez matkę, która nie wytrzymała w związku z mężczyzną, którego w zasadzie nigdy nie było w domu. Po tym wydarzeniu ojciec jeszcze bardziej oddalił się od dzieci, rzucając się w wir szaleńczej pracy. Dziećmi zajęła się babcia i to ona stała się dla nich najbliższą osobą na świecie. Największym marzeniem naszej bohaterki była kariera w domu maklerskim na Wall Street w Nowym Jorku i wszystkie kroki jakie poczyniła w swoim życiu, służyć miały osiągnięciu tego założenia. I czasami, w przypadku niektórych podjętych przez nią decyzji, dążyła do tego celu po trupach. Gdy młodsza siostra Abby wpada w tarapaty, ta niezwłocznie pakuje swoje walizki i wraca z Nowego Jorku do rodzinnego Chesapeak Shores, gdzie czekają na nią demony przeszłość.
Moja reakcja? Cóż… ja się niestety zawiodłam. Może to dlatego, że tak bardzo wierzyłam w tę książkę? Może dlatego, że zbyt wiele pochlebnych opinii przeczytałam? Sama nie wiem. Ale ostatnie dni, dni które poświęciłam tej pozycji, nie były najlepszymi dniami w moim dotychczasowym życiu. Nie chcę absolutnie powiedzieć, że książka jest do niczego. Że nie nadaje się do czytania. Że to chłam. Bo tak nie jest. Na pewno wielu osobom przypadnie ona do gustu, ale niestety ja do nich nie należę. „Smak marzeń” to standardowy romans. A ja uwielbiam romanse. Zaczytuje się w nich, ubóstwiam wprost historię z happy endem, gdzie z góry wiadomo kto z kim będzie, jak się potoczą losy bohaterów i jak się skończą. Ale ten romans nie przypadł mi do gustu. Jak dla mnie był aż nazbyt przewidywalny. Akcja toczyła się po tak prostej ścieżce, że aż trudno sobie takową wyobrazić. Dialogi też mnie nie pochłonęły, były nudnawe, a miejscami wręcz tandetne. Problemy głównych bohaterów rozwiązywały się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Pstryk – i już ich nie było. Potem autorka stawiała na ich drodze kolejne komplikacje i równie szybko co poprzednio je usuwała. Mniej więcej w połowie książki uwierzyłam, ale tylko na chwilę, że zaraz zacznie się prawdziwa akcja. Ale nadzieja była płonna i umarła po przeczytaniu kilku kolejnych stronic. To jednak nie są poważne zarzuty i przyznam szczerze, że w innych okolicznościach zapewne zupełnie by mi to nie przeszkadzało. Było jednak coś jeszcze. Wychodzę z założenia, że książka, każda książka, zawsze powinna być poparta solidnymi przygotowaniami. Że jej zaplecze, to co dzieje się w tle, powinno być równie dopracowane co wątek główny powieści. Jeśli autor decyduje się określić precyzyjnie zainteresowania i zawód opisywanych przez siebie postaci, to powinien posunąć się o krok dalej i pokusić się o przekazanie czytelnikowi szerszych informacji na wspomniany temat . Dla mnie stwierdzenie „projektant” czy „architekt” nie wyczerpuje tych znamion. Tym bardziej, że autorka przez całą powieść stara nam się udowodnić, jak bardzo ważna dla głównych bohaterów jest ich kariera. A tu są słowa, a dowodów brak. To mnie bardzo zabolało, miałam wrażenie, że książka skierowana jest do bardzo niezainteresowanego bohaterami czytelnika. A tak być nie powinno. Gwóźdź do trumny „Smaku marzeń” wbiły jednak błędy logiczne, które wychodzą na sam koniec powieści. I nie mam tu na myśli jakichś drobnostek, tylko zupełne odejście od pierwotnych opisów danych wydarzeń.
Nie chcę powiedzieć, że książka jest straszna, bo nie jest. Nie powiem również, że nie da się jej czytać. Bo da. Język jest prosty i przystępny, a cała akcja poprowadzona jest płynnie i lekko. Na pewno więc powieść ta znajdzie wielu odbiorców i zbierze wiele pozytywnych recenzji. Mi jednak „Smak marzeń” nie smakował, ale ja już mam takie, nieco spaczone, podniebienie.