Ostatnimi czasy znów co raz częściej sięgam po książki Nory Roberts. Jestem wielką fanką jej twórczości i choć wolę jej książki z wątkiem kryminalnym, to zdecydowanie nie pogardzę i romansem. Nora Roberts ma to do siebie, że potrafi stworzyć niecodziennych bohaterów, takich z charakterem, temperamentem i osadzić ich w wyjątkowej scenerii.
Adella Cunnan nie miała łatwego dzieciństwa, jej rodzice zginęli w wypadku gdy miała zaledwie dziesięć lat. Pod opiekę wzięła ją jej ciotka, która choć nigdy nie wyrządziła jej żadnej krzywdy, to jednak nie potrafiła dać jej najważniejszego: miłości i poczucia bycia kochaną. Mała Dell szybko musiała nauczyć się co to jest ciężka praca, gdyż na farmie ciotki, każda para rąk się liczyła, ale dzięki temu też wiele zyskała, przede wszystkim wiedzę niezbędną przy hodowli koni. Jednak i ciotka umiera a jej nie pozostaje nic innego jak tylko sprzedać farmę i wyjechać do wujka do Ameryki. Brat jej ojca jest bardzo szczęśliwy na myśl o przyjeździe małej Dell, a Dell, że trafi do prawdziwej hodowli koni, gdzie już pierwszego dnia pokazuje co umie. Dell to prawdziwa czarodziejka, potrafi uspokoić najbardziej gorącokrwistego ogiera, ujeździć najbardziej narowistego konia, jednak nie potrafi poskromić swojego temperamentu w obecności właściciela stadniny.
Książka „Irlandzka krew” to nie tylko romans, to historia samotnego dzieciństwa pełnego cierpień, wyrzeczeń i ciężkiej pracy. To historia młodej dziewczyny, której największą pasją są konie a największym marzeniem praca w prawdziwej stadninie. Kiedy poznajemy Dell, pomimo, że jest już ona osobą pełnoletnią i mogłoby się wydawać, że trudne warunki w jakich żyła, wiele ja nauczyły, to jednak jest ona jak dziecko, ciekawe świata, ufne w stosunku do ludzi, i zupełnie nieświadome tego co może jej przynieść życie. A życie szykuje jej jeszcze wiele niespodzianek.
„Rozejrzała się z nabożnym zdumieniem i uświadomiła sobie, że jej przyjazd do Ameryki to coś znacznie więcej niż zamiana jednej farmy na drugą. Z dnia na dzień znalazła się w innym świecie. W domu, w Irlandii, farma oznaczała ziemię z jej darami i kłopotami, które za sobą pociągała, małą oborę wiecznie wymagającą naprawy, spłacheć pastwiska. Tutaj na sam widok bezkresnej przestrzeni oczy Adelli zrobiły się jeszcze większe. ... w oddali, na łagodnych wzniesieniach, dostrzegła klacze skubiące trawę w towarzystwie rozbrykanych źrebiąt, kwintesencji wiosny i młodości.”
Oprócz życia Adelli i jej bujnego i pełnego temperamentu Nora Roberts przedstawia nam też w bardzo piękny i malowniczy sposób Wirginię i posiadłość Travisa Granta, i to nie byle jaką posiadłość a stadninę z prawdziwego zdarzenia. Ja uwielbiam konie i nie raz już bywałam w różnych stadninach, dlatego ta zrobiła na mnie wielkie wrażenie. W ogóle dla mnie środowisko ludzi związanymi z hodowlą koni jest bardzo specyficzne i mogłabym z nimi przebywać na okrągło.
Polecam „Irlandzką krew” Nory Roberts wszystkim tym, którzy mają ochotę poznać niesamowitą Adellę Cunnan, która z równą gorliwością się kłoci jak i przeprasza, która jeśli coś robi, to robi to całym sercem i duszą. Której głos potrafi zaczarować nie tylko konie ale i pewnego pana :)