Wiecie dlaczego sięga się po książki znanych nam autorów? Żeby nie było niespodzianek. Kupujesz Pratchetta i wiesz, że wszystko, co nastąpi potem to będzie wysublimowany sarkazm i porywający humor. Kupujesz Chwina, żeby zatopić się w opisach świata przedstawionego i zatonąć w morzu szczegółów. Kupujesz Marqueza po to, żeby nic już nie było takie, jakie było poprzednie, a Schmitta po to, żeby całkowicie dać się porwać emocjom. Zatem, gdy kupujesz Martela również wiesz dlaczego.
„Historia rodziny Roccamatio” to książka, która została wydana jako pierwsza, przez kanadyjskiego pisarza Yann'a Martela. Składa się ona z czterech opowiadań. Wydawnictwo Znak, za którego sprawą ukazała się ona na polskim rynku, wyposażyło ją w niebieską okładkę, bardzo przyjemną dla oka i wygodną do przenoszenia, bo nie jest zbyt łatwo podatna na zniszczenia.
Każde z opowiadań jest porywające i interesujące, nie jest oczywiste, nie jest banalne. To właściwie wszystko, co można powiedzieć o tej pozycji bez głębszej refleksji. Ale nie oszukujmy się, to Martel, nie ma mowy o braku głębszej refleksji, bo to właśnie ona jest kluczem do niezapomnianej przejażdżki przez słowne tunele i metaforyczne zakręty.
Ten, kto miał do czynienia z innymi książkami Martela (w zupełności wystarczy samo "Życie Pi"), doskonale wie, że samo pojęcie alegorii w tym przypadku nie wystarczy. Ten Kanadyjczyk dowiedział się czym jest alegoria, kilka razy ją zastosował, a potem popłynął na wielkich alegorycznych morzach i przygotował dla czytelnika alegoryczne wiry. Czytamy jedno, rozumiemy drugie, czujemy trzecie, a wychodzi czwarte.
Idealnym porównaniem będzie tutaj wesołe miasteczko. Widzimy ogromne kolejki górskie. Spodziewamy się wrażeń, które na pierwszy rzut oka wydają się oczywiste i przewidywalne (toż kupujemy Martela!). Jednak, gdy wsiadamy do pierwszego wagonika (pierwsze opowiadanie, które ma przedstawić historię, której nie przedstawi w zupełności, w zamian za to zaserwuje nam opis relacji dwóch mężczyzn w obliczu nieuchronnego końca) zaczynamy zastanawiać się czy to, co widzimy, to na prawdę to co widzimy.
Wagoniki ruszają. Rozpędzają się coraz bardziej, mijają pierwszy szybki zakręt. Zaczynamy czuć podniecenie, powolutku przyzwyczajamy się do szybkości i wydaje nam się, że ponownie jesteśmy panami sytuacji, ale niech nas nie zwiedzie kilka sekund zrozumienia, bo oto zbliża się uskok (drugie opowiadanie, pozornie spokojne, zbija czytelnika z tropu. To po prostu opis koncertu, ku czci szeregowca Donalda J. Rankina, potem spotkanie słuchacza z wykonawcą i rozmowa z kolegą. Po prostu. Ale odważcie się powtórzyć to, po lekturze tego opowiadania!).
No dobrze, spodziewaliście się, że z uskokiem może nie pójść tak łatwo, ale udało się. Ponownie uczucie pozornego zrozumienia. Nie na długo, bo właśnie dociera do Was cień tunelu (trzecie opowiadanie jest zarówno porywające i przepełnione bólem, jak i oziębłe, obojętne i bezduszne. To różne warianty ostatnich godzin życia skazańca, opisanych w niezliczonych listach do jego matki).
W tunelu było zimno i ciemno, ale Wasze emocje powoli się uspokajają, bo znowu docierają do Was promienie słońca. Nauczeni doświadczeniem nie jesteście już bezgranicznie ufni i odrobinkę boicie się kolejnego zakrętu. Tym razem tymczasowy spokój Was nie zwiedzenie. I słusznie, bo przed nami ostatni zakręt (opowiadanie czwarte, to opowieść w opowieści. Opowieść starej kobiety przefiltrowana przez umysł młodego mężczyzny. Opowieść tak ulotna, jak odbicie w lustrze. Czwarte opowiadanie to przestroga przed pośpiechem i nieuwagą).
Koniec przejażdżki. Wysiadacie z wagonika. I chociaż znowu możecie sami decydować jaki będzie Wasz kolejny ruch, to jednak cały czas musicie być uważni. Martel nie powiedział ostatniego słowa.