Dotychczas Marcina Mortkę znałam jedynie z opowiadań i powieści przeznaczonych dla dorosłych i młodzieży. Zakończyłam dwie krucjaty – zarówno tę karaibską, jak i tę do Ziemi Świętej. Dzisiaj jednak chciałabym się przyjrzeć książce wyjątkowej wśród przeczytanych przeze mnie dokonań autora – ponieważ dzisiaj na warsztat biorę książkę napisaną z myślą o dzieciach.
Przygotujcie się, wybieramy się do Szepczącego Lasu, do przepięknej, śnieżnej i magicznej krainy pomagającej wszystkim, którzy mają dobre serca.
Jednym z jej mieszkańców jest wiking o imieniu Tappi, pozytywny bohater, który z chęcią pomaga wszystkim swoim przyjaciołom, a jego przyjacielem, jak przekonuje autor, bardzo łatwo zostać – „wystarczy uśmiechnąć się i pomachać doń ręką, a na zawsze trafisz do jego serca”. I jeszcze jedno – Tappi uwielbia słodycze. Mamy więc przyczynę, czemu jego brzuch jest tak duży jak jego dobre serducho. Pewnie nie spodziewalibyście się tego po typowym wikingu? A kto mówił, że Tappi jest typowy? Hełm z rogami i długa broda nie czynią z wikinga złoczyńcy.
Jego najlepszym przyjacielem i towarzyszem przygód jest renifer Chichotek, malutkie i pełne kompleksów zwierzątko z początku nieżyczliwe głównemu bohaterowi, które zmieniło swoje nastawienie wobec wikinga.
W „Przygodach Tappiego z Szepczącego Lasu” urzekł mnie nieustanny dialog autora z małoletnim czytelnikiem przy zaangażowaniu rodziców. Narrator jest przewodnikiem po magicznym świecie, lecz nie uzurpuje sobie wyłączności w edukacji dziecka – pomaga zabłysnąć mamie lub tacie znajomością ciekawostek [na przykład kim jest wiking]. Stawia również na dociekliwość młodego czytelnika, który przecież bardzo lubi pytać swoich bliskich o otaczający nas świat. Świetnie zgrane z całością są również wtrącenia dotyczące zachowania bohaterów oraz komentarze uświadamiające dziecku jak można postępować, a jak nie i dlaczego. Świetnym przykładem jest wytłumaczenie zachowania Chichotka, przez które autor ukazuje dzieciom, że wszystko ma swoją przyczynę i zawsze można zmienić się na lepsze.
Całości dopełniają przesympatyczne ilustracje autorstwa Marty Kurczewskiej. Mimo iż w większości są one czarno-białe [jedynym kolorowym elementem jest grafika z okładki], są one przejrzyste. Przypadło mi do gustu cieniowanie postaci oraz – uwaga – fakt, że człekokształtni bohaterowie [ludzie i elfy] mają po 5 palców. Moja uwaga może wydawać się bzdurna, ale przez całe dzieciństwo zastanawiałam się czemu postacie z niektórych kreskówek mają po 4, a niektóre w ogóle.
Dałam współlokatorce „Tappiego” do przekartkowania i kobieta mi się rozpiszczała z radochy na widok wodników. Jak widać czar tych obrazków działa nie tylko na dzieci.
Pluję sobie w brodę, że nie zaopatrzyłam się w „Przygody Tappiego…” przed rozpoczęciem praktyk pedagogicznych w przedszkolu i we wczesnych klasach szkoły podstawowej. Przeczucie mnie nie myliło. Dzieciaki siadały wokół mnie na dywaniku i wciskały do rąk przeróżne książki – w większości bajki, choć pojawiały się również przewodniki turystyczne. Duch w narodzie nie ginie – młodsze pokolenie mimo gwałtownego skoku techniki wciąż domaga się ciekawych opowieści. Myślę, że historia przyjacielskiego wikinga z pewnością idealnie wpasowałaby się w gusta dzieciaków – spragnionych magicznej opowieści oraz pełnej przygód podróży po niezwykłej krainie, która w niezwykły sposób oddziałowuje na wyobraźnię.
W dzieciństwie wielu z nas w myślach podróżowało po Stumilowym Lesie stworzonym wiele lat temu przez angielskiego pisarza A. A. Milne. Dzisiaj, tuż obok Krzysia i Puchatka dumnie stają Tappi i Chichotek – kolejne postaci, które w mądry sposób będą towarzyszyć dzieciakom. Czasami żałuję, że „Tappi” nie pojawił się „kilka” lat wcześniej, gdy rodzice czytali mi książki. Z drugiej strony jednak już wiem, co za „kilka” [jak ja lubię ten cudzysłów] lat pokażę własnym pociechom. Między innymi zabiorę je na wycieczkę do Szepczącego Lasu.