Macie może taką ciotkę-niespełnioną intelektualistkę? Taką, u której trzeba odbębnić wizytę raz na rok, „bo rodzina”, wy gapicie się w stygnącą herbatę, ciotka prowadzi monolog. Grający w tle telewizor (dowolny TVN) ładuje w ciotkę kolejne tematy jak węgiel w piec: te dzisiejsze dziewczęta wyglądają jak plastikowe lale z jednej fabryki, Polańskiego to po prostu chcieli zaszczuć, nie ma już takich buntowników jak Dean, nowe pokolenie ma lajki zamiast mózgów, dzisiaj nikt już nie dba o Sztukę, jak mogli nie wydać mojej książki, dlaczego twoja matka już do mnie nie dzwoni, chyba zazdrości mi intelektu, no i nie mogła znieść szczerej krytyki, a jak wiesz, ja nigdy nie owijam w bawełnę. Macie taką ciotkę? Zła wiadomość, ta napisana przez nią książka właśnie została wydana.
„#Sława” miała przybliżać czytelnikom świat celebrytów i jej pierwszym podstawowym błędem przy koncepcji była próba ugryzienia więcej, niż jest się w stanie – zamiast skupić się na określonym temacie, Korwin-Piotrowska chce omówić i osiemnastowieczne portrety, i historię fotografii, i raczkujące Hollywood, i rodziny królewskie, i ikony mody, i polskiego Instagrama, i wszystko to wychodzi dość płytko oraz wybiórczo. Ale i to byłoby spokojnie do uratowania, ALE.
Jednym z najtrudniejszych aspektów pisania o historii jest umiejętność wczucia się w minioną epokę. Nawet przy najlepszych musimy pogodzić się z tym, że ich próby zaprezentowania minionych czasów są skażone współczesnym myśleniem. Przy „#Sławie” nie musimy się z niczym godzić, bo autorka całą sprawę załatwia filozofią „ludzie kiedyś = ludzie dzisiaj, tylko bez ajfonów”. Przez całą książkę mamy irytujące wtręty typu „Chaplin byłby dzisiaj męską wersją Paris Hilton”, „gdyby dzisiaj oskarżyć Biebera o gwałt, to byłyby to samo, jak z oskarżeniem Arbuckle’a”, „Szopen to dzisiejsza Beyonce”. W najlepszym wypadku po raz en-ty czytamy odkrywczą myśl, że ci ludzie żyjący kiedyś dzisiaj pewno używaliby Facebooka. W najśmieszniejszym - mamy takie dyrdymały, jak przekonanie, że współczesna królowa Wiktoria wymiatałaby na Instagramie, relacjonując na bieżąco pałacowe życie z hashtagami typu #LoveBertie (bo tak dokładnie robi prowadząca przecież osobiście królewskie konto królowa Elżbieta, nieprawdaż). Lub roztaczanie wizji, w której Hepburn reklamowałaby dresy z Lidla (no bo znowu, przecież współczesne ikony mody też zajmują się promowaniem butów marki Biedronka). Albo domniemanie, że Dostojewski tylko udawał dla szpanu, że nie rozpoznał Marii Fiodorownej (bo przecież ostentacyjne okazywanie, że nie zna się jakiejś gwiazdy to totalnie to samo, co mówienie członkowi rodziny carskiej „a ty to kto, nie, nie kojarzę, nie czytam Pudelka” – już nie mówiąc o tym, że każdy detal w przetoczonej przez autorkę anegdocie jest przekręcony). Tudzież utrzymywanie, że wysportowany Fairbanks promujący zdrowy styl życia był hipokrytą, bo palił papierosy – w czasach, gdy nawet lekarze traktowali je jako nieszkodliwą używkę. Czy chociażby fantazjowanie, że Byron z pełnym rozmysłem zaplanował umrzenie na malarię w kwiecie wieku, żeby podbić sobie popularność. Niestety, wśród tych radosnych kwiatków są i wstrętne chwasty. Jak na przykład bezmyślne chlapnięcie, że, o rety, jakie szczęście miał Dean, zginąć w wypadku w wieku 24 lat, bo nie dożył słabych ról filmowych. Obrzydliwe jest też wygłaszanie lekkim tonem rewelacji, że osoby queer w przeszłości >celowo< droczyły się z fanami w kwestiach swojej seksualności czy tożsamości płciowej, nie, żeby za takie numery groziły ciężkie roboty z ostracyzmem społecznym w pakiecie.
Korwin-Piotrowska zdaje się nie tylko nie ogarniać psychiki ludzi z przeszłości, ale i psychikę homo sapiens tak ogólnie. Pewnie mało który czytelnik nie przecierał oczu ze zdumienia po przeczytaniu rewelacji typu „[Liszt] był na tyle bezczelny i zakochany w sobie z wzajemnością, że podczas koncertów grał niemal wyłącznie własne utwory”. Większość mieszkańców planety Ziemia zapewne też ogarnia brak sprzeczności w tym, że Bieber wrzuca półnagie foty na Insta, ale nie lubi być śledzony w realu. Po fragmencie usprawiedliwiającym Chaplina i Polańskiego w tonie „no tak, byli winni, ale kim jesteśmy, bo oceniać tych wybitnych artystów zaszczutych przez wstrętną prokuraturę i krwiożercze media” ma się ochotę kupić bilet do Warszawy i trzasnąć z całej siły autorkę książką po łapach („Do ściany przygwoździły go rząd amerykański, FBI, plotki i media. Bo Chaplin był ofiarą mediów. (…) Kiedy dziś czyta się relacje z trzech procesów, widać jedno: koszmarną analogię z procesem Romana Polańskiego. Tutaj też była prokuratura, która wymarzyła sobie złapanie kozła ofiarnego (…) Polański, co prawda, przyznał się do winy, która była bezdyskusyjna, ale to, co zrobiono potem, zarówno ze strony sędziego, który miał obsesję polegającą na tym, by Polańskiego wsadzić za kraty, jak i ze strony mediów, które zwariowały, bo nic tak cudownie się nie sprzedaje jak gwiazda za kratami więzienia, pokazuje, że mimo upływu lat mechanizmy są te same. Chodzi tylko o krew i zysk.”).
Zdarzają się fragmenty, które po prostu nie trzymają się kupy, przecząc sobie z akapitu na akapit (np. dowiadujemy się, że współcześni celebryci mogliby się od carątek uczyć klasy przy pozowaniu paparazzim, po czym w tej samej linijce stoi, że w sumie tego nie wiemy, bo bardzo rzadko je to spotykało; najpierw się dowiadujemy, że księżna Devonshire była feministką walcząca o samostanowienie kobiet, a akapit dalej wszystko zostaje odwołane, ona po prostu była narcyzką sztachającą się popularnością) lub znienacka urywające myśl, przez co lądujemy z idiotyczną konkluzją („Kiedy wybuchła wojna, po raz pierwszy i ostatni w życiu − dzięki podjęciu pracy w szpitalu jako pielęgniarki opiekujące się rannymi oficerami − miały [carówny] poznać normalne życie i smak ludzkiego cierpienia. Ich serca mocniej zabiły do paru oficerów… Wtedy też Aleksy zrozumiał, że nie zostanie carem, nie będzie miał swoich żołnierzy i już nigdy nie popłynie jachtem na wakacje.”).
Nie wiem, czy wiecie, ale kiedyś było Dobrze, a dziś jest Niedobrze. Autorka ma tendencje do gloryfikowania przeszłości i nie przepuści żadnej okazji, by dowalić przy tym współczesności. Z jakiegoś powodu gwiazdy złotej ery Hollywood reklamujące produkty są ok (i pomińmy, jak faktycznie wyglądało rozkręcanie przez nie szału na konkretny samochód w czasach wielkiego kryzysu), ale te współczesne już są sprzedajne, robiące wszystko dla kasy i ogólnie „be” – do tego stopnia, że korporacyjnym, cynicznym spiskiem obliczonym na sprzedaż jest to, że polscy aktorzy jeżdżą samochodami, a amerykańskie gwiazdy piją kawę z jednej z największych sieci kawiarni na świecie. Nabzdyczony Brando to indywidualista-filozof, ale bliżej niesprecyzowani buntownicy dnia dzisiejszego to gnojki bez kultury. I tak ze wszystkim.
Książka dzieli się na dwie części: tę „chistoryczno-kółturowom” i na opis polskiego półświatka celebryckiego. O ile ta pierwsza jeszcze jakoś wchodzi, tak druga… Autorka robi wszystko, by zaprezentować się jako antypatyczny babsztyl, co to wszystkie rozumy pozjadał, i konsekwentnie kreuje ten wizerunek już od wstępu, gdzie pławi się w tym, jaka jest niezależna, płynąca pod nurt, ironicznie spoglądająca na to polskie bagienko, nikogo tu głaskać nie będę, szykujcie się na brutalną prawdę prosto z mostu, nie będzie jeńców ani karmienia ego, obraża się tylko służba. Po czym przychodzimy do tej drugiej części z katalogiem opisującym polskie gwiazdy i ich społecznościowe konta… które okazują się czymś między oceną opisową dla klas I-III a notatką służbową z radami, o które nikt nie prosił i komentarzami, które nic nie wnoszą. Korwin-Piotrowska głośno szczeka, gdy chodzi o ogólniki, ale nie potrafi się zdobyć na absolutnie nic ostrzejszego, gdy pojawia się czyjeś nazwisko. Nagle okazuje się, że polski gwiazdozbiór to spoko zbiorowisko pełne potencjału, „petard”, geniuszy, ewentualnie czasem zbyt zachowawczych. Jeżeli autorka już się do kogoś przywala, to do gwiazdek, których Polacy i tak ogólnie nie lubią, więc coś tak bezzębnie i mainstreamowo to niebranie jeńców wypada, proszę szanownej autorki. Co najgorsze, ta część jest przeraźliwie nudna (i ciągnie się jakeś 120 czytnikowych stron!), jakkolwiek i tutaj mamy sporo chwaścików świadczących, że i redakcji nie chciało się tego czytać: „Jacek Braciak - niech Smarzowski zrobi kolejny film, bo czekam na nową odsłonę Braciaka. To aktor z ciekawą grupą krwi i indywidualnym DNA. (...)", "Szymon Hołownia - ostatnio więcej go w Afryce, gdzie pomaga biednym dzieciakom, niż w Polsce. Szkoda. (...)", "Łukasz Jakóbiak - (...) słynny z wizualizacji na temat jego udziału w programie z Ellen DeGeneres. Rzecz kontrowersyjna, ale doceniam chęci oraz fakt, że ruszył dupsko i coś zrobił, do tego za własne pieniądze. Przy okazji pokazał brak profesjonalizmu polskich mediów, które łykały jego „newsy”, nie weryfikując ich. Ciekawe - mnie sprawdzenie wiarygodności „newsa”, że Magda Gessler zagra u Almodovara, zajęło kilka godzin. Ale mi się chciało. (...)", "Anna Mucha - miała być supernowa, a wyszło jak zwykle, czyli blado, choć biuścik nadal niczego sobie. (...)", "Antoni Pawlicki - (...) To ma być kariera? Na szczęście nadal przystojny.", "Piotr Stramowski - (...) Szkoda, bo mało w Polsce aktorów o tak ciekawej fizjonomii. Niestety, zaczynają oni za dużo mówić, pozować z gołym zadkiem, z żoną... (...)".
„#Sława” nie jest dobrą książką o historii – ma mnóstwo błędów i upartego wciskania przeszłości we współczesne ramy. „#Sława” nie jest dobrą analizą kultury – przemyślenia są płytkie, pełen absurdów, bez interesującego punktu widzenia. Autorka nie potrafi pojąć, że publiczność na koncertach Grande nie jest publicznością Mozarta, oskarżenie o gwałt otyłego komika niemieszczącego się w ideałach męskości nie jest tym samym, co oskarżenie o gwałt młodego idola nastolatek, że kreowanie wizerunku przez cara to kompletnie inna półka niż rozwijanie kariery aktorskiej, a członkowie LGBTQ ryzykowali kiedyś wszystkim, a nie robili szum dla zysku (co dziś też jest bardzo ryzykownym ruchem). Póki nie pojmie się tych przepaści wiekowych, płciowych, etnicznych i statusowych, a potem nie zestawi z duchem czasu i społecznymi oczekiwaniami, to nie w sposób zdobyć się na inteligentną analizę źródeł sławy. „#Sława” to bełkot, w dodatku opakowany w cyniczny, nieprzyjemny ton. #niewarto #gnioty2019 #recenzentpłakałjakrecenzował #szkalująszopena #gdziejestkosz #gdzieredakcja #gdzieserduszkazamójtrud
[Recenzja została po raz pierwszy (20.01.2019) opublikowana na LubimyCzytać pod pseudonimem Kazik.]
Opowieść o tym, czym była kiedyś i czym jest dziś jedna z największych fantazji ludzkości, magiczna, pożądana przez wszystkich SŁAWA. Historia gwiazd, ikon, mediów, środków i narzędzi do osiągnięcia o...
Opowieść o tym, czym była kiedyś i czym jest dziś jedna z największych fantazji ludzkości, magiczna, pożądana przez wszystkich SŁAWA. Historia gwiazd, ikon, mediów, środków i narzędzi do osiągnięcia o...
z Karoliną mi totalnie nie po drodze, niby interesują nas te same rzeczy, ale postrzeganie świata mamy zupełnie inne po książce "Krótka książka o miłości", na temat filmu, kina i aktorów byłam... za...
@Babi
Pozostałe recenzje @KazikLec
Chryzantema, cytra, topór
To, że klan Inugami to banda serdecznie nienawidzących się nawzajem palantów, nie jest żadną nowością. Równie dobrze znanym w okolicy faktem jest ich źle skrywane wyczek...
1937, prowincja, cała okolica żyje ślubem lokalnego panicza i nauczycielki. I będzie jeszcze bardziej żyła morderstwem, które wydarzy się w noc po ceremonii, gdy rodzinę...