Tom trzeci ma niemal 600 stron, ale czyta się go dosłownie na jednym oddechu. Brown ma niesamowity dar pisania. Jego książki czyta się szybko i nie można się od nich oderwać. Co prawda historia wydaje się oryginalna, ale zdecydowanie można doszukać się inspiracji w popkulturze. Sporo by tutaj wymieniać. Również w trzecim tomie nie udało się uniknąć znanych motywów. Wojskowość ma to do siebie, że sztuka prowadzenia wojen została już opisana w niejednej książce. I tak samo tutaj, choć manewry flot zaskakują, to są to jednak fortele już znane.
Brown jednak stworzył od podstaw historię genialną. „Gwiazda zaranna” jest zwieńczeniem jego genialnego projektu, długich lat planowania, pisania i poprawiania fabuły tak, aby była prawie idealna. Jego opisy po prostu powalają. Bitwy kosmiczne są szybkie, dynamiczne, choć stanową tylko ułamek całej akcji. Podobnie jak opisane przez niego lokacje – zapierają dech w piersiach. To nie są planety jakie znamy, ale stworzone w wyobraźni nowe światy opisane kawałek po kawałku. Dialogi i opisy postaci są niezwykle rzeczywiste. Dopracowane w każdym aspekcie zachowania bohaterów są wiarygodne i rzeczywiste. I w końcu niezwykła rzecz – cała powieść opisana jest z perspektywy Darrowa. Nie ma tutaj żadnej sceny, w której nie bierze on udziału. Jeśli gdzieś wydarzyło się coś wartego uwagi, Darrow się o tym dowiaduje w bezpośredniej rozmowie, albo rozwija zasłyszany wątek w myślach. Dzięki temu czujemy bezpośredni kontakt z głównym bohaterem i poniekąd możemy się domyślić, że nie zginie do końca książki, ponieważ jego śmierć oznaczałaby koniec historii.
Brown wie jak podtrzymać napięcie. Przez większą część swojej epopei stworzył i kształtował postacie, które do siebie pasowały, lub między którymi iskrzyło. Teraz pozwolił im dowodzić flotami, zastępami żołnierzy. Wyszedł z tego niezły kogiel-mogiel. Pomimo, że w wojnie biorą udział przyjaciele z dawnych czasów, nikomu nie mogą teraz ufać. Między głównymi graczami trwa wieczna wojna psychologiczna. Wojenna sztuka wymaga od nich, by ze sobą rozmawiali w skrajnych przypadkach i robią to z niezwykłą kurtuazją. Ale tak naprawdę chcą się wzajemnie pozabijać. Na bieżąco tworzą intrygi i modyfikują je do zmieniających się realiów. Dlatego w zapachu książki czuć spiski, złość i nadchodzącą śmierć. Co jakiś czas następują niespodziewane zwroty akcji. Wzruszam się, gdy widzę, że Brown każdemu poświęca kilka chwil – stać go na to, bowiem ma aż 590 strona do zapisania. Tutaj każdy z bohaterów poprzednich tomów jest na pierwszym planie, ale w niczym to nie chroni jego statusu - równie szybko może pożegnać się z życiem. Ludzie giną po obu, to przecież wojna. Domowa.
Moja niesłychana przygoda z „Red Rising” rozpoczęła się w 2014 r., gdy otrzymałem pierwszy tom. Teraz ta przygoda dobiegła końca. Cierpię, gdyż czuję, że to jedna z lepszych epopei science-fiction, jaką kiedykolwiek czytałem. Nic mi w głowie nie zapadło tak dobrze jak właśnie trylogia „Red Rising”. Ale to już koniec. Niezależnie od tego, czy aktor kiedyś zdecyduje się na pisanie w tym świecie, czy też zacznie nowe historie – będę jego fanem. Na zawsze.