Przyszło mi się zmierzyć z Ferdydurke Witolda Gombrowicza nie jako uczennicy czy studentce – ale jako nauczycielowi. Przeczytałam książkę od A do Z, w wielkim skupieniu. Nastawiona, że muszę nie tyle odkryć, o co w niej chodzi (bo to z grubsza każdy, kto się z nią zetknął, wie), ile znaleźć sposób i pomysł na omówienie lektury z niezainteresowaną czytaniem zgrają.
Nie odkryłam tego sposobu – może jedynie jakieś przebłyski, punkty zaczepienia, z którymi jeszcze nie wiem, co zrobię. Czy błędem była pozycja, z jakiej przystąpiłam do lektury? Fakt, że jestem nauczycielem? No cóż, forma. Czy należało z niej wyjść, zamiast w niej trwać? Ale jeśli nawet, to przecież i tak wpadłabym z deszczu pod rynnę. Z formy w formę, z dorobioną gębą albo pupą.
Lektura jako całość trudna, choć niektóre fragmenty czytało się z mniejszą męką, a nawet z uśmiechem i odczuwając coś na kształt czytelniczej przyjemności. Mam tu na myśli głównie kilka pierwszych rozdziałów, opisujących nieoczekiwane umieszczenie trzydziestoletniego Józia z powrotem w szkole, jego rozpaczliwe próby zrozumienia, wyjaśnienia i wyprostowania sytuacji, w jakiej się znalazł. Następnie pamiętna lekcja polskiego z nauczycielem Bladaczką i słynnym zawołaniem, że Słowackim wielkim poetą był, a jego poezja musi nas zachwycać, bo inaczej przecież nie byłaby poezją i nie byłaby wielką, a jest – i tak koło się zamyka. Ten rozdział, zapamiętany mocno jeszcze z własnych czasów szkolnych, nieodmiennie robi na mnie wrażenie. Później mniej znana, ale o podobnym wydźwięku, lekcja łaciny – też dobra. Pojedynek na miny zakończony gwałtem przez uszy – mistrzowski. Przedmowa do Filidora dzieckiem podszytego, w której Gombrowicz wykłada w sposób naprawdę jasny swoje poglądy na temat sztuki, bycia artystą, funkcjonowania artysty w świecie w odniesieniu do innych ludzi – wybitna.
Potem jest już znacznie gorzej. Od momentu, gdy profesor Pimko umieszcza Józia na stancji u Młodziaków, jego „przygody” stają się coraz bardziej zagmatwane i niepojęte oraz – mimo usilnych wyjaśnień narratora – tak też są opisane (język to osobny koszmar tej powieści). Józio wciąż zderza się z jakąś formą formy (powtórzenie celowe), którą próbuje obalić, co jest nawet zrozumiałe (w końcu od początku akcji chodzi mu o to samo). Jednak gdyby nie obowiązek lektury i gdyby nie wiedza, że powieść jest przykładem groteski – popukałabym się w głowę (czy, jak chciałby Gombrowicz, w główkę) i rzuciłabym książką w kąt z obrzydzeniem.
Smutny wniosek wynikający z fabuły jest taki, że Józio do końca pozostaje niewolnikiem formy, gęby i pupy: niedojrzałość pokonuje w nim tę dojrzałość, do której dążył. Mój osobisty wniosek z lektury również jest smutny i brzmi tak, że muszę przyjąć zdanie mądrzejszych ode mnie (m.in. wyrażone w rozmowie Jerzego Jarzębskiego z Andrzejem Zawadzkim w tym wydaniu Ferdydurke), iż jest to książka ważna, szczególna, nowoczesna (z tym akurat łatwo się zgodzić) czy wybitna. Przyjąć je jako fakt i nie dyskutować z nim.
Ale nie powiem moim uczniom, że Witold Gombrowicz wielkim pisarzem był.