Jim Heron to budowlaniec, który od jakiegoś już czasu pomieszkuje w Caldwell. Razem z dwoma swoimi kumplami: Adrianem i Eddiem, pracuje na placu budowy jednej z największych i najbardziej okazałych rezydencji. Ich zleceniodawcą jest największy miejscowy magnat – Vin diPietro.
Nasz protagonista nie należy do zbyt towarzyskich osób, dużo bardziej woli mieć po prostu święty spokój. Toleruje jedynie towarzystwo swoich kupli. To właśnie z nimi dość często odwiedza bar zwany „Żelazną maską”. Właśnie tam poznaje pewną piękną i ponętną nieznajomą. Podpuszczony przez przyjaciół i skuszony przez kobietę, Jim spędza z nią upojne i namiętne chwile. Po wszystkim ma lekkie wyrzuty sumienia i wielkie nadzieje, że więcej się już nie spotkają. Uważa, bowiem iż taka kobieta zasługuje na coś lepszego. Niestety jego nadzieje okazują się płonne. Jego partnerka okazuje się, bowiem przyszłą narzeczoną… diPietra. Ta wiadomość komplikuje życie Herona, który w wyniku wypadku traci życie, aby ponownie je odzyskać. Z tym, że wraca już wtedy z pewną misją do wypełnienia. Na rozkaz aniołów ma pomóc pewnemu człowiekowi dokonać odpowiednich wyborów. Chodzi nie, o kogo innego, jak o samego Vina diPietro. Jeżeli misja Jima zakończy się fiaskiem, całą ludzkość czekają mroczne czasy. Zresztą to samo można powiedzieć o aniołach. Co takiego może się wydarzyć? Jaki finał będzie miała ta historia?
Wyżej streszczona powieść jest tomem rozpoczynającym nową serię autorki, znanej i kochanej przez miliony fanów na całym świecie za sprawą Bractwa Czarnego Sztyletu – J. R. Ward. Przyznam, ze sama zaliczam się do tego licznego grona wielbicieli i z niecierpliwością, ale także i z pewną dozą niepewności, wyczekiwałam polskiej premiery Upadłych aniołów. Misji. Czy moje obawy względem tej książki okazały się słuszne? Niestety, ale w dużej mierze… tak.
Zupełnie nie tego się spodziewałam, kiedy rozpoczynałam lekturę. Chociaż muszę przyznać, że sam prolog wyglądał naprawdę obiecująco. Autorka nie wiele w nim zdradziła, dzięki czemu można było odczuć zaciekawienie resztą tej historii. Niestety już kolejne strony udowodniły, że wszelkie szanse na dobrą lekturę zostały zaprzepaszczone. Wszystkie opisy, czy też dialogi wyglądały sztucznie i naciąganie, a poza tym były nudne i nijakie. Do tego stopnia, że miałam ogromną ochotę od razu rzucić książkę w kąt. Jednak ze względu na sentyment do twórczości autorki, postanowiłam zagryźć zęby i brnąć dalej. Pocieszałam się myślą: nóż, widelec, coś się w końcu ruszy do przodu i lektura z tortury zmieni się, chociaż w lekką przyjemność. Na szczęście moje męki zostały złagodzone. Wystarczy dobrnąć do połowy powieści, żeby w końcu zaczęło być z górki.
Sama koncepcja na omawianą powieść, oraz na całą serię, jest naprawdę świetna i ma naprawdę spory potencjał. Szkoda tylko, że Ward nie przyłożyła się do dopracowania poniektórych szczegółów. Doskonałym tego przykładem jest na przykład wątek przewodni dotyczący tego, iż Jim ma pomagać ludziom w imieniu aniołów. Nie kłopoczcie się z wypatrywaniem jakiegoś sensownego wyjaśnienia zaistniałej sytuacji, ponieważ go nie znajdziecie. Pisarka potraktowała ten temat po macoszemu i podrzuciła tylko parę informacji… tak na odczepnego. Z resztą w taki sam sposób zostali potraktowani bohaterowie. Zupełnie jakby autorce nie bardzo zależało na ich dobrym wykreowaniu. Szczególnie, że byli równie nudni i nijacy jak sam początek ich opowieści. Co prawda Ward starała się nadać im, choć trochę życia i naturalności, jednak ciągłe podkreślanie ich złożoności charakterów i omawianie tajemnic z przeszłości, tylko jeszcze bardziej uwydatniało coś zupełnie odwrotnego – nienaturalność i sztuczność do bólu.
W sumie jedyne, co mi się w Upadłych aniołach. Misji podobało, to lekkie nawiązanie do Bractwa Czarnego Sztyletu. Dzięki temu na mojej twarzy zagościło, choć na chwilę szeroki uśmiech, ale także mogłam się lepiej zorientować w czasie, jaki autorka wybrała sobie, jako tło (dla wtajemniczonych – parę naście miesięcy po spaleniu się pewnego klubu :P).
Powieść może ma w sobie potencjał, jednak nawet do pięt nie dorasta poprzedniej, która zyskała autorce rzeszę fanów. Dlatego chciałabym, żeby moja opinia była ostrzeżeniem dla osób, które nadal wahają się czy sięgać po Upadłe anioły. Misja: lepiej pozostać przy przygodach Bractwa; to dużo lepsza i bardziej wciągająca zabawa w trakcie lektury. Chociaż, oczywiście decyzja zawsze pozostaje w Waszych rękach.