Pochylam głowę nad utkaną poezją Pawła Kołodziejskiego oddając jej całą siebie. Te wiersze bowiem zmieniają postrzeganie, igrają z przestrzenią i czasem. Ta poezja ma własny zegar, własny grunt. Czytasz i smakujesz. W kontemplacji odnajdujesz jej inne znaczenie, czujesz muzykę, delikatną, subtelną. Są „ćwierćnuty domów” i podwyższa się ton o połowę. „Takty składają się na dwa na trzy
rytm wybijają setki nóg”. Setki? Nie, tylko moje dwie. Jestem muskana ową kompozycją słów, a nuty przychodzą i odchodzą tuż obok. Wodzą mnie, kuszą sobą, mamią w opętaniu.
Patrzę na daty, którymi opatrzone są owe wiersze i serce we mnie umiera. Ten miesiąc był dla mnie zły, ten dzień tętnił ziemią rzucaną na trumnę, a wtedy była wycieczka do Auschwitz... Daty, jak koraliki różańca ułożone w takt moich kroków. Ta poezja wgryza się we mnie, ukorzenia i jest. Zostaje.
Czy to moje słowa, myślę zamykając „Koniec sezonu”. Przytulam tomik do serca, zrastam się z nim w intymnym spotkaniu. Takiej poezji się szuka. Szuka i sporadycznie znajduje. W tym zbiorze poeta zawarł coś, co jest ulotne, co szybko znika, co zostawia iluzję i zmusza do poszukiwań. Do eksploracji. To delikatnie tkane płótna wierszy, których treść zmienia czytelnika. Porusza w jakimś stopniu. Serce budzi emocje, a te... buzują w nas.
„ (…) Strużka atramentu
na brzegu skaleczonej szafki.
… niewiele tego zostało
… już prawie nic
… jeden płytki oddech”.
Jakże potrzebowałam takich słów. Wierszy, których słowa rzucane na wiatr ułożyły się w nowe pary, utworzyły nowy szyk, nadały inne znaczenie temu, co było znane. Teraz wszystko wywrócone, przestawienie i obnażone jednocześnie. Nic nie poznaję, nic jeszcze nie czuję, ale to tylko pozory. Powietrze „gęste od potu
… cisza cisza
… tylko powietrze
gęste od potu
który jeszcze nie zdążył wsiąknąć w popiół”.
Jest duszno, czy mi się wydaje? Duszna jest moja dusza, która wierci się pod żebrami i blokuje oddech. Teraz, gdy upał za oknem obkleja świat, jak polewa tort, gdy pragnie się ochłody, ja nagle wrze. Wrze poezją Pawła Kołodziejskiego, jaką zamknął w niepozornym tomiku „Koniec sezonu”. Poczułam się jak na progu różnych światów, różnych smutków i słonych łez. Gdzie pójść, pytam. I jedynie wołanie babci na obiad rozwiałoby wszelkie moje wątpliwości i już wiedziałabym, w którym kierunku postawić pierwszy krok, ale nie. Nie w poezji Kołodziejskiego. Bo tu nawet „kiedy już zdawało się
że Bóg opuścił miasto” i zostałeś sam, na odludziu, sam – niepotrzebny nikomu, sam – niezrozumiały przez nikogo, to nagle „niebo ratuje ziemię
i to, co było oddzielone setkami lat
… tysiącem i jedną nocą” staje się nagle eksponatem oglądanym w gablocie muzeum. Włosy, torebki, buty, prochy i ten fetor w powietrzu, od którego nie sposób się uwolnić. To powietrze gęste od znaczeń wierszy.
„Koniec sezonu” to poezja ogromnego kalibru.