Książka skusiła mnie wysokimi ocenami, dobrymi recenzjami, ciekawym blurbem okładkowym i nominacją do nagrody. Tego typu notki nie stanowią dla mnie punktu wyjścia przy wyborze lektury, ale nie mogę powiedzieć, żebym ignorowała ich istnienie. Biorąc więc wszystko do kupy, poddałam się ogólnemu entuzjazmowi na ten tytuł, lecz szczerze stwierdzam, że nie do końca go podzielam. Owszem, książka ma kilka niezaprzeczalnych plusów i to właśnie one, w moim odczuciu, w dużej mierze ratują fabułę.
Milo, czteroletni synek z bogatej rodziny mieszkającej w ekskluzywnej dzielnicy Dublinu, nagle znika, a wcześniej umówione spotkanie na zabawę z rówieśnikiem nie dochodzi do skutku. Zrozpaczona matka rozpoczyna poszukiwania syna i usiłuje dociec przyczyn tego zdarzenia, w efekcie czego dociera do szokującej prawdy.
Sam motyw przewodni jest oklepany do nieprzytomności. Porwania dzieci to nic nowego w literaturze, ale tego się nie czepiam z szacunku dla kreatywności autorki. Wszak każdy autor ma swój indywidualny pomysł, wizję, koncepcję… Intryga jest zagmatwana, wielopoziomowa, spójna i logiczna na każdej płaszczyźnie. Co mnie zatem uwierało? Ano to, że strasznie to było beznamiętne, pozbawione emocji, które w obliczu takich wydarzeń powinny się jednak pojawić. Nie wiem, czy kiedykolwiek czytałam tak bezemocjonalną, suchą jak pustynia Gobi powieść. Nie czułam nic, nie pojawiły się spodziewane emocje, nie było smutku, współczucia, strachu, napięcia, oczekiwania… Marissa, matka zaginionego chłopca, również wydaje się być neutralna, wypruta z przeżywania utraty dziecka. Przechodzi jakby obok tego wydarzenia, nienaturalnie spokojna, opanowana, bierze wydarzenia na chłodno, całą swoją uwagę skupia na rozlepianiu plakatów (serio?, takie metody w XXI wieku?, zamieszcza na Instagramie zdjęcie z przyjęcia, na którym wystąpiła w jednakowej sukience z koleżanką, a zaginięcie syna sprowadza do ulotek… no to mi się raczej nie mieści w głowie).
Nie trafiał też do mnie klimat tej opowieści. Odnosiłam wrażenie, że wszystko jest sztuczne, plastikowe i sterylne. Mieszkające ze sobą małżeństwa są sobie obce, pozbawione więzi i wspólnoty, ale za to posiadają katalogowe domy, wyreżyserowaną na potrzeby sąsiadów kreację idealnego życia i rodziny, trochę jak w reklamach. Niby zaginęło dziecko, co samo w sobie jest potworną tragedią, a uczestnicy dramatu, zamiast skupić się na jak najrychlejszym odnalezieniu chłopca, martwią się swoim statusem materialnym, że mogą być postrzegani jako nieudacznicy, gorsi od swoich bogatych sąsiadów. Dużo bardziej niż poznanie motywu uprowadzenia dziecka, zajmuje ich analizowanie statusu materialnego innych i podejrzliwość co do ich życia.
To, co stanowi największą zaletę tej powieści to:
* umiejętność bardzo obrazowego oddania dublińskiego światka nowobogackich, tego ugrzecznionego towarzystwa wzajemnej adoracji, ze sztucznymi uśmiechami, fasadową uprzejmością, a pełnego obłudy. Kreacja bohaterów, spójność i wyrazistość ich sylwetek to duży walor powieści;
* zjawisko synestezji, które mnie ogromnie fascynuje, a jak dotychczas, w literaturze rozrywkowej spotkałam się z nim dopiero dwukrotnie;
* zakończenie – to po prostu fenomenalna bomba, majstersztyk. Nigdy bym się nie spodziewała, że autorka podąży w takim kierunku. Złożoność zdarzeń, motywacje i ostateczne rozwiązania są naprawdę świetne.
I w zasadzie za te trzy elementy przyznaję swoją ocenę.
Niezbyt przypadła mi też do gustu forma językowa. Chyba w żadnej książce nie spotkałam takiej przesadności, nadętości i egzaltacji w wypowiedziach bohaterów: wszystko było „miłe” i pełne „ochów” („Och, to miło”, „Och, musiała pani pomylić domy”, „Och, Richie…”, „Och, przepraszam”, „Och, na litość boską…”, „Och, czy to nie straszne?”, itp., itd.), tego jest tak dużo, że niedobrze się robi zaczynając czytanie co drugiego zdania od „och” i sprowadzania wszystkiego i wszystkich do kwestii „miły” bądź „miło”. Nie wiem, czy to taka irlandzka maniera wyrażania czy indywidualna koncepcja autorki, ale było to męczące.
Mimo że książka nie w pełni trafiła w moje gusta nie żałuję, że dobrnęłam do końca. Synestezja i zakończenie w dużym stopniu rekompensują niewygody czytelnicze.