Emma jest młodą, samotną matką. Mieszka w małym, socjalnym mieszkaniu, a jej dni wypełnia opieka nad małym Ritchie’m. Pewnego razu podczas powrotu ze spaceru staje się coś, co okazuje się największą tragedią w życiu Emmy.
Emma i Ritchie czekają na metro. Gdy pociąg wreszcie przyjeżdża, kobieta pomaga wsiąść synkowi, a sama sięga po torby z zakupami. Drzwi zamykają się, metro rusza, a Emma za nim, kurczowo trzymając szelki synka. W tym szaleńczym pościgu prawie daje się zabić. Ratuje ją młody mężczyzna, który nie do końca rozumie, co zaszło. Pełna rozpaczy Emma czeka na następny pociąg. W wagonie widziała kobietę, która dała jej znak, że zaopiekuje się chłopcem i zaczeka na nią na następnej stacji. Emma jest pełna obaw, przeważa jednak nadzieja, że kobieta rzeczywiście uczyni to, co jak się Emmie zdawało obiecała. I rzeczywiście, kobieta i Ritchie czekają na nią. Emma jest pełna wdzięczności wobec kobiety – Antoni. Antonia stwierdza, że Emma musi się rozluźnić, proponuje kawę w restauracji. Zachowuje się nieco dziwnie, jest dość zaborcza w stosunku do Ritchie’go, ale Emma za bardzo jest jej wdzięczna, za bardzo samotna i potrzebująca rozmowy z drugą osobą. Wychodzi na chwilę do toalety, a gdy wraca Antoni i Ritchie’go już nie ma. Właśnie tak rozpoczyna się największy dramat w jej życiu.
Policja nie bardzo wierzy w wersję Emmy, dodatkowo wydaje się, że nikt nie widział Antoni ani Ritchie’go. Początkowo funkcjonariusze wątpią nawet w istnienie chłopca, później podejrzewają, że Emma sama mogła zrobić mu krzywdę. Zrozpaczona kobieta postanawia wziąć sprawy we własne ręce.
Mam dość sporo do powiedzenia na temat „Dziecka Emmy”, dlatego muszę sobie jakoś wszystko poukładać. Najpierw może zacznę od oczekiwań, jakie miałam wobec lektury. Spodziewałam się bowiem historii podobnej do pewnego filmu, którego tytułu nie pamiętam. Opowiadał on o matce, która miała syna, ale pewnego dnia dziecko zniknęło z jej życia – kompletnie – a ludzie próbowali jej wmówić, że jest chora psychicznie i go sobie wymyśliła. Spodziewałam się, że z Emmą będzie podobnie. Że najpierw dostaniemy rozpacz matki, a potem silną kobietę, która jest zdolna zrobić wszystko dla swego dziecka.
Otóż nie. Bowiem „Dziecko Emmy” to strasznie smutna książka. Sama Emma wydaje się osobą, na którą spadły wszelkie nieszczęścia świata. Wychowywana jedynie przez matkę, kiedyś była zupełnie inną osobą. Miała przyjaciół i plany na przyszłość. Była raczej otwarta na ludzi, pracowita i ambitna. Nawet nie zauważyła, kiedy została sama. Kochała ojca swego dziecka, jednak była dla niego jedynie pocieszeniem. Przyjaciele mieli swoje życie, wkrótce przestała ich obchodzić. Mama umarła.
Cały świat Emmy ograniczył się do Ritchie’go. Byli tylko we dwoje. Samotna matka zaczęła unikać ludzi, bała się kontaktu, zapomniała, jak nawiązywało się przyjaźnie. A potem Ritchie został porwany i wszystko się zawaliło. Przez cały czas trwania fabuły los rzuca pod nogi Emmy niemal same kłody. Nie daje jej wytchnienia. A czytelnik czuje te emocje, czuje rozpacz bijącą od kobiety, jej desperację i wie, że nie może nic zrobić, żeby jej pomóc.
Nie lubię takich książek. I wcale nie chodzi o to, że nie lubię, gdy książka budzi emocje, gdy powoduje napięcie i nie pozwala się oderwać. Nie. Po prostu…Niektóre książki poruszają pewne niepokojące struny. Tak, że boisz się je czytać. „Dziecko Emmy” jest właśnie jedną z takich książek. Porusza trudny temat samotnego macierzyństwa – i to samotnego w każdym aspekcie. Emma odcięła się od ludzi, zaczęła odczuwać strach przed kontaktem, a jednocześnie bardzo pragnęła przyjacielskiej duszy. W zasadzie dopiero porwanie Ritchie’go uświadomiło jej, że sama nie da sobie rady w życiu, że naprawdę dobrze jest mieć kogoś, na kogo można liczyć w trudnych sytuacjach.
Drugim takim trudnym tematem poruszanym w tej książce jest sam fakt porwania dziecka. Ból Emmy jest tym, co wysuwa się na pierwszy plan. Jest dojmujący, straszliwy, pełen poczucia winy, pełen niepokoju. Jedynym ukojeniem jest powrót chłopca, całego i zdrowego, do mamy. Jednak autorka nie zostawia nas z niczym również w kwestii porywaczy – w toku fabuły dowiadujemy się, jakie motywy nią/nim/nimi kierowały.
Jak czytało mi się „Dziecko Emmy”? Trochę trudno, czasem opornie. Najbardziej spodobały mi się chyba retrospekcje (mam słabość), powroty do życia Emmy sprzed porwania, gdy mogliśmy śledzić, jak kobieta powoli sunie w dół, coraz głębiej. Chciałam, żeby wszystko wreszcie się ułożyło, żeby pozytywne zwroty akcji nie okazywały się po kilku stronach kolejnym rozczarowaniem.