Fenomen „Igrzysk śmierci” od samego początku mnie intrygował. Wielokrotnie zastanawiałam się co takiego napisała ta Collins, że zjednała sobie miliony ludzi na całym świecie, mimo to nie sięgałam po tę słynną trylogię, bo zawsze jestem dosyć sceptycznie nastawiona do tak reklamowanych i chwalonych zewsząd książek. Zwyczajnie nie chcę rozczarowania i często lekturę takich pozycji odkładam na nieokreślone później, które być może nigdy nie nadejdzie. W końcu jednak liczne pozytywne recenzje przekonały mnie do sięgnięcia po pierwszą część. Zaczęłam czytać i dosłownie przepadłam.
Wszyscy doskonale już znacie Katniss Everdeen z Dwunastego Dystryktu. Dziewczynę, która igrała z ogniem. Tę samą, która, aby ocalić młodszą siostrę zgodziła się zastąpić ją w grze o życie, w tzw. Głodowych Igrzyskach, organizowanych co roku, przez władze państwa Panem, powstałego na zgliszczach Ameryki Północnej. Bratobójcza walka o przetrwanie ma na celu tylko jedno – pokazać obywatelom, że wobec władzy są bezsilni, a każdy przejaw buntu karany będzie śmiercią. Na oczach milionów telewidzów rozgrywa się krwawa jatka, trybuci wybrani ze wszystkich dwunastu dystryktów toczą zacięty bój, a ostatni, który ujdzie z życiem, zostanie zwycięzcą Igrzysk. Na arenie nie ma miejsca na sentymenty, przyjaźnie czy litość. Najmniejszy przejaw słabości przekreśla szanse uczestnika na zwycięstwo i powrót do domu. Podczas Głodowych Igrzysk, przestajesz być człowiekiem. Jesteś trybutem, marionetką w rękach Kapitolu.
Pierwsza część słynnej trylogii Suzanne Collins nie tylko sprostała moim oczekiwaniom, ale również znacznie je przerosła. Akcja skonstruowana jest perfekcyjnie. Trzyma w napięciu, przeraża, a innym razem wzrusza do łez. A zapowiadało się całkiem zwyczajnie, zupełnie bez polotu, ot, jeszcze jedna antyutopia. Ale kilka stron, kilka rozdziałów i już nawet narracja w czasie teraźniejszym przestała być wadą, a nawet stała się zaletą, nadającą akcji dynamikę. Jeszcze kilka stron i mnie nie ma. Nie wiem gdzie jestem, czy na nudnym wykładzie na uczelni, czy na arenie, walcząc o życie razem z Katniss, Peetą, Rue i innymi trybutami z Panem. I nagle przekładam ostatnią kartkę, która przywraca mnie do rzeczywistości. Wiem już, gdzie się znajduję, która jest godzina, ale to niczego nie zmienia. Głodowe Igrzyska nadal tkwią w mojej głowie, zajmują wszystkie myśli i nie dają się skupić na niczym innym. Już wiem, że długo nie wytrzymam bez kolejnych części. Historia jest uzależniająca jak nielegalne używki, nic nie jest w stanie odciągnąć nas od książki Collins. A to nie tylko moje zdanie. Sam Mistrz, Stephen King w ten sposób ocenia „Igrzyska Śmierci”. Czy można się oprzeć takiej rekomendacji?
Dawno nie czytałam książki, w której autentycznie bałam się o bohaterów. Nawet nie próbuję sobie wyobrazić, co musieliby czuć, gdyby ta historia wydarzyła się naprawdę, mimo to w jakiś niewyjaśniony sposób związałam się z nimi, drżałam za każdym razem, gdy trzask łamanej gałązki zakłócił ciszę lasu i często płakałam, kiedy na niebie wyświetlano zdjęcia poległych trybutów. Dodatkowym atutem jest fakt, że informacje na temat przebiegu Głodowych Igrzysk dostajemy z pierwszej ręki. Narratorką jest Katniss, dzięki czemu wiemy tylko tyle, ile ona zdoła zaobserwować. W ten sposób autorka utrzymała czytelnika w niepewności do ostatniej strony, a napięcie, które zbudowała było niemalże namacalne. Mimo surrealizmu, jakim nakreślona jest fabuła, historia opisana jest tak wiarygodnie, że emocje buzują w czytelniku nieprzerwanie. Doprawdy, nie wiem jak Suzanne Collins tego dokonała, ale jej talent jest nieoceniony.
„Igrzyska Śmierci” to książka pułapka. Życzcie mi powodzenia na zaliczeniach, bo obecnie mój umysł akceptuje tylko jedną myśl – jak najszybciej muszę poznać pozostałe części. Pomijam fakt podkrążonych oczu i jakichś trzech godzin snu. A jeśli Wy jeszcze nie znacie tej historii, co jest naprawdę mało prawdopodobne, to nie zaczynajcie czytania, mając do zrobienia coś ważnego. Zapewniam, że w rezultacie tego nie zrobicie, bo to nie jest książka, którą można odłożyć tak sobie, w dowolnym momencie. Ona wsysa, pochłania, a czytelnik nawet nie wie, w którym momencie po uszy wpada w sidła, z których szybko się nie wyplącze.