Jak to mam w zwyczaju na wstępie zacytuję okładkowy opis, by w pewien sposób nakreślić wam fabułę:
„Merkuriusz żyje z dnia na dzień, walcząc o przetrwanie. Jako szczur z ulicy wychował się w slumsach i nauczył szybko oceniać ludzi. I podejmować ryzyko – na przykład zgłaszając się na ucznia do Durzo Blinta. Jednakże, by zostać przyjętym do terminu, Merkuriusz musi porzucić swoje dawne życie i przyjąć nową tożsamość. Jako Kylar Stern nauczy się poruszać w świecie zabójców – w świecie niebezpiecznych polityków i dziwnej magii. A przede wszystkim rozwinie talent do zabijania.” . Tak pokrótce rysuje się scenariusz „Drogi Cienia”, książki sporych rozmiarów, wielu pomysłów, niezliczonych zwrotów akcji i ogólnego przepychu który niekiedy przekracza granicę przyzwoitości, tym samym otwierając furtkę dla błędów. Jej autorem jest niejaki Brent Weeks, debiutant, jeśli chodzi o dorobek literacki. Jak zatem wypadła jego debiutancka powieść? Czy wśród wielu nowych autorów zasługuje na zainteresowanie?
Sam pomysł jest trochę sztampowy, chłopak ze slumsów, brudny, smutny i wiecznie dostający w kość, pewnego dnia postanawia zmienić swoje życie. Zawiły los tak chciał, że zostaje czeladnikiem u najznakomitszego zabójcy, żywej legendy, największego artysty w swoim fachu. „Od zera do bohatera”, znany wszystkim motyw aż bije z każdej kolejnej kartki powieści. Mimo tego postanawiamy dać szansę początkującemu pisarzowi i wgłębiamy się w fabułę, otwierając szeroko oczy ze zdziwienia. Początek, jak to zwykle bywa z tą częścią książki, powoli buduje napięcie i tutaj jest podobnie, tyle że w niektórych momentach autor wręcz „bombarduje” nas gradem informacji, które po przeczytaniu wydają się nie mieć większego znaczenia dla treści lektury. Przebiwszy się przez tę „masę tekstu”, zaczynamy na poważnie wchłaniać atmosferę wykreowanego przez Weeksa świata. Widzimy brud, brutalność i wszechobecne zło, zamiast wykwintnych pałacowych dań i lśniących mieczy w zbrojowni, widzimy choroby, cierpienie i głód walczących o przetrwanie dzieci. Gildie, bo tak oficjalnie nazywają się ich zrzeszenia, walczą o terytoria i przetrwanie każdego dnia. Tak też poznajemy głównego bohatera powieści, niejakiego Merkuriusza, chłopaka odznaczającego się dobrocią i opiekuńczością, jeśli można przyjąć że takie cechy istnieją w Norach (dzielnice biedoty). Skupmy się teraz na przedstawionym przez autora świecie. Cenaria, bo taką nazwę nosi miasto w którym odbywa się większa część akcji, należy do dość sporych powierzchniowo miejsc (dlatego wspaniałym dodatkiem byłaby jakakolwiek mapka) w którym to dobro przeplata się ze złem. Istnieją dzielnice zarówno bogatych, jak i biednych, ludzi dobrych i typów spod ciemnej gwiazdy. Jednym słowem „siedlisko przeciwności” pełne zła i intryg.
Jest wiele powodów dla których książka może być nazwana dobrym debiutem, przede wszystkim sama fabuła, której towarzyszą liczne, niekiedy wręcz powalające z nóg zwroty akcji. Do tego dochodzi także obraz życia skrytobójców, opis ich fachu, przygotowań do każdego zadania i przede wszystkim morderczych treningów. Weeks nie stroni od szczegółów uzbrojenia, receptur trucizn czy pułapek. Dzięki tym zabiegom niekiedy czujemy się jak adepci sztuki zabijania, siedzący na jednym z wykładów dotyczących omawianego problemu związanego z uczonym się przez nas zawodem. Jest jednak pewien szkopuł, jak napisał George R.R. Martin w „Podziękowaniach” na jednej z ostatnich stron „Gry o Tron”:
„Mówią, że diabeł tkwi w szczegółach. Powieść takich rozmiarów zawiera w sobie wiele diabłów, które mogą dać o sobie znać, jeśli nie będziecie uważać[...]”
Czytając jakiś czas temu wspomnianą powieść Martina nie mogłem powstrzymać się od porównań, wbrew pozorom w wielu elementach (mimo zupełnie odmiennej fabuły) książki były podobne, z tą drobną różnicą że u pana Georga wszystko było uporządkowane i mimo licznych zwrotów akcji kolejne „nowinki” dopasowywały się do układanki, tworząc wspaniały, wręcz misterny plan, kreowany od samego początku. U Weeksa tego nie doświadczyłem, miałem wrażenie że autor mimo osiągnięcia apogeum „zakręcenia z pokręceniem”, postanowił dalej brnąć w tym temacie i zaserwował nam jeszcze kilka nowinek, które zamiast wbić nas w podłogę, spowodowały powątpiewanie odnośnie racji autora. Być może jest to kwestia doświadczenia, podobnie jak skrytobójca musi odmierzyć odpowiednie dawki ziół do trucizn, tak samo autor musi zadbać by ilość wszystkich elementów powieści była w stanie idealnym. Przypuszczam że pan Brent w najbliższym czasie nabierze „doświadczenia” i będzie w pełni kontrolował „tkwiące w szczegółach diabły”.
Sam język powieści jest troszkę „drewniany” (przepraszam za określenie), nie wiem czy to z przyczyny autora, czy też tłumacza, niejednokrotnie nie miałem zielonego pojęcia co takiego wykonywali bohaterowie, bo opis ich czynności zamiast ułatwiać wyobrażenie danej akcji, potrafił, przekształcając to na opis matematyczny, działanie opierającego się na dodawaniu i odejmowaniu, sprowadzić do postaci całek i różniczek. Niektóre czynności były tak zawiłe że niejednokrotnie zmuszony byłem oderwać wzrok od kartek, by zdać sobie sprawę gdzie jest góra, a gdzie dół.
„Trening czyni mistrza” i tyle.
Wypada także wspomnieć że wydanie posiada wiele literówek, jak również niektóre zdania (nie wiem z czyjej winy) nie mają najmniejszego sensu logicznego.
Podsumowując, „Droga Cieni” należy do debiutów z którymi warto się zapoznać, mimo banalnego pomysłu, autor był w stanie zachęcić czytelnika i porwać całą jego uwagę w świat Cenarii, rządzony intrygami i pieniądzem. Jeżeli myśleliśmy że są książki, które poprzez „oklepany pomysł” nie są w stanie niczym nas zaskoczyć to jesteśmy w błędzie. Jak już wspomniałem, opowieść o Merkuriuszu pełna jest zwrotów akcji i to one wysuwają się na czoło elementów zasługujących na uwagę. W porównaniu z niektórymi debiutami, „Droga Cienia” w pełni zalicza się do tych udanych.
[wcześniej opublikowano na:
http://maestermaks.wordpress.com/]