Kiedy ujrzałem w moim ulubionym antykwariacie najnowszą książkę Dawida Grosmana „Gdyby Nina wiedziała”, pomyślałem, że Ta lub Ten, którzy musieli ją oddać, stali przy ladzie albo z lufą pistoletu przy głowie, przystawioną przez najpodlejszą kreaturę, która każe pozbywać się ze swoich półek dzieł wybitnych, albo zostali do tego czynu zmuszeni siłą jakąś wyższą, vis maior, jak to mówili onegdaj po łacinie.
Grosman staje się moim literackim ulubieńcem. Zacząłem odczuwać w sobie masochistyczną przyjemność w emocjonalnym wycieńczeniu, jaka pojawia się po odłożeniu Jego książek na półkę. Po fenomenalnym, zaskakującym i wysysającym z Czytelnika okruchy radości „Wchodzi koń do baru” nie mogłem się doczekać tego, co skroił tym razem. I przyznam się, że się nie zawiodłem. Wydana w 2021 roku powieść ponownie zaprowadziła mnie na wyczerpującą i wyboistą drogę literatury – poobijałem się na niej, posiniaczyłem, a może nawet uroniłem niejedną łezkę, ale gdy dotarłem do krańca drogi, nie żałowałem ani sekundy na niej spędzonej.
To książka o kobietach: Werze i jej córce, Ninie. Ale nie one snują tę historię - opowiada ją wprawdzie Gili, będąca wnuczka pierwszej i córką drugiej, ale jak to bywa u pana Grosmana, to przeszłość jest motorem napędowym, kluczem do niewesołej prawdy o nich samych i o samej Gili wreszcie. To opowieść przejmująca i bolesna, ociekająca łzami i straconymi latami. Bo cóż wesołego może być w losach opętanej nienawiścią do matki Gili, porzuconej przez nią jako dziecko, nie potrafiącej jej zrozumieć, życzącej jej jak najgorzej? A Grosman idzie dalej - samoniszczenie Niny nie wyniknęło znikąd. Ma swe źródło, umiejscowione gdzieś niedaleko serca, w wydobywającej się z niego mgiełki miłości, jaką wlała w nie Wera, sama potwornie okaleczona i czy zdolna do kochania?
Przeszłość, która wypala piętno w babce a później na jej córce, przepalała się przez czas i naznacza niewidzialnym stygmatem, niezdolnością do radzenia sobie z otaczającą rzeczywistością i odrzuceniem matki, Gili. Grosman wysyła trójkę bohaterek w daleką podróż do dawnej Jugosławii, na wyspę Goli Otok, dawną kolonię karną. I wraz z powracającymi wspomnieniami Wery, cofamy się do czasów drugiej wojny światowej, obozów wojennych i krwawych czasów terroru. Poddawana wymyślnym torturom Wera walczy z własną pamięcią i miłością do ukochanego. Autor zdaje się nam mówić, że przeżycia naszych przodków przenikają, wpływają na nasze losy, tak jak przenikały i wpłynęły na Ninę i Gili, jej córkę (pięknie o tym pisała Katarzyna Surmiak-Domańska w “Czystce”). Nie będzie między nimi porozumienia, nie będzie życzliwości, nie będzie miłości, bo jej być nie mogło i nie będzie. A może jednak? Czy aby ją odszukać, matka i córka - tak jak kiedyś Wera - będą musiały stanąć na skraju przepaści i poczuć cierpienie drugiej osoby?
Aj, można się zaplątać w „psychologicznej wiwisekcji”, jaką urządził Grosman. Jeśli uznacie moją recenzję za czystą grafomanię, zrozumiem to (i pewnie będziecie mieli rację), ale proszę o wybaczenie. Mało jest książek, które robią na mnie wrażenie, ryją we mnie jakieś rysy, które siedzą we mnie długo. Ta należy do takich właśnie. I dlatego polecam ją absolutnie.