“Davenportowie” to lekka powieść o amerykańskiej klasie wyższej (choć nie tylko!), której akcja jest umiejscowiona na początku XIX wieku. Sposób jej przekazu został nieco unowocześniony i dopasowany do aktualnie żyjącego odbiorcy. Podobno stylem jest niezwykle zbliżona do “Bridgertonów” - od dłuższego czasu właśnie taka opinia pojawia się w mediach społecznościowych i na portalach książkowych. Książek o Bridgertonach nie czytałam, za to obejrzałam serial i muszę przyznać, że rzeczywiście można w “Davenportach” doszukać się pewnych podobieństw do tamtej produkcji. Odwołania przejawiają się głównie poprzez uwspółcześnienie formy przekazu, klimat narracji i przez wtrącanie w odpowiednich momentach subtelnych wątków humorystycznych. Oczywiście także i tutaj mamy romantyczny romans - nawet poczwórny, bo Autorka nie ogranicza się do opowiedzenia historii tylko jednej pary. Mamy tu kilkoro bohaterów przewodnich i ich perypetie.
Wydarzenia poznajemy z perspektywy czterech głównych bohaterek: dwóch sióstr - Olivii i Helen, Amy-Rose oraz Ruby. Wszystkie cztery młode damy są ze sobą w jakiś sposób powiązane i ich historie ściśle się przeplatają. Wszystkie te kobiety w pewien sposób łamią ówczesne stereotypy i powoli zrzucają mentalne gorsety. Dzięki temu, że wiedziałam czego mniej więcej mogę się spodziewać i nie miałam wobec tej historii wygórowanych oczekiwań, książka naprawdę bardzo mi się podobała. Jest to jedna z gładko płynących opowieści stworzonych głównie dla rozrywki i rozluźnienia. Jednak “Davenportom” nie można też odmówić poruszenia w bardzo ciekawy sposób kilku moralizatorskich kwestii.
Jak wspomniałam akcja została umiejscowiona na początku poprzedniego stulecia, a dokładniej w 1910 roku w Chicago, kiedy to rola niezamężnej kobiety sprowadzała się głównie do ładnego zaprezentowania się potencjalnym kandydatom na męża i godnego postarania się aby mu się przypodobać. Miłość nie była ważna dla rodzin aranżujących małżeństwa z rozsądku, lub łączących wielkie fortuny. Późniejsza rola kobiety to już wiadomo - żona mężowi, matka dzieciom, wyszywanie makatek i organizowanie proszonych herbat… Wszystko co ciekawe i ekscytujące było wtedy typowo męską domeną.
Jak wiemy z historii w pewnym momencie losów świata pojawiły się sufrażystki. To właśnie ten moment autorka, Krystal Marquis, uchwyciła w swojej książce - moment, gdy kobiety zaczynają zrzucać swoje kuchenne fartuchy i zapoczątkowują walkę o swoje prawa wyborcze i równość. Istotnymi postaciami w kwestii równouprawnienia kobiet w powieści były obie siostry Davenport.
Co również bardzo ważne w tej publikacji, a może nawet kluczowe, a o czym jeszcze nie wspomniałam to to, że tytułowa rodzina wywodzi się od czarnoskórych potomków dawnych niewolników. Nawet sam pan domu był kiedyś pozbawiony wolności w tym nieludzkim procederze. Jak wiadomo osobom o odmiennym niż biały kolor skóry i do tej pory bywa dosyć trudno, a niegdyś rasizm był niestety bardzo powszechny i brutalny. Pomimo lekkiego wydźwięku Marquis w swojej książce nie pozwala zapomnieć o prześladowaniach i kłodach rzucanych pod nogi tej społeczności na przestrzeni dziesiątek lat.
W książce poznajemy szereg postaci, początkowo nie byłam pewna kto jest kim i z kim się lubi, a z kim nie, ale Autorka tak dobrze wykreowała każdą z osób, że po kilku rozdziałach już bez najmniejszego kłopotu można się połapać w koligacjach. Fabuła jest ciekawa, choć nie mogę powiedzieć, że innowacyjna, gdyż momentami można przewidzieć jej dalszy ciąg. Całość czyta się naprawdę komfortowo, to jest taki typ literatury, który nigdy nie zawiedzie, jeśli nie oczekuje się po nim zbyt dużo. Myślę, że wielu fanom gatunku przypadnie do gustu, zwłaszcza, że zakończenie zapowiada kolejną część (a może i więcej). Z pewnością będę wypatrywać pojawienia się jej na rynku wydawniczym, ponieważ fabuła stanęła w takim miejscu, że może iść w różne strony, a ja chętnie się dowiem jak to wszystko ostatecznie się potoczy.