Bardzo lubię książki traktujące o dawnych czasach. Nie muszą to być powieści o wielkich postaciach czy ważnych bitwach. Wystarczy, że mogę się z nich czegoś dowiedzieć o zwyczajach lub o tym jak kiedyś ludzie tak po prostu sobie radzili. Bo że od wieków człowiek kocha lub zabija innego i że ze wszystkiego wyniknąć może jakieś nieszczęście to prawda stara jak świat i nawet bez rozdmuchanych wiekopomnych wydarzeń w fabule można napisać interesującą książkę.
Katarzyna Bulicz – Kasprzak swoją książką „Skrawek pola” zapoczątkowała „Sagę wiejską”. Akcję osadziła w początkach XX wieku na polskiej wsi. Bohaterów jest tu dużo, ale każdy ma we wsi określoną pozycję i rolę.
Z początku może się wydawać, że powieść będzie skupiać się wokół trzech dziewczynek, które są niemal równolatkami, a każda urodziła się w innej rodzinie. Jedna u rządcy, inna u bogatej rodziny wiejskiej a trzecia u tych najbiedniejszych. Autorka jednak szybko wyprowadziła mnie z błędu. Starała się pchać naprzód fabułę pod każdą strzechą na równi tak, bym nie musiała się zastanawiać „A co u tego czy tamtego?”. Śmiało można zatem powiedzieć, że najważniejszą, główną bohaterką powieści jest wieś – Tynczyn.
Zgodnie z opisem na okładce, autorka wychowała się na wsi. Teraz pisze o niej z czułością, którą dało się wyczuć podczas lektury. Pani Kasia zadbała o opisy prac zarówno tych polowych jak i we wnętrzach. A kto choć raz miał do czynienia ze wsią lub na niej mieszkał, wie, że tam wiecznie jest coś do zrobienia. Szkoda tylko, że zabrakło takich wiejskich tradycji jak choćby dożynki czy wesela. Autorka tylko raz pokusiła się o opis przygotowań do Wigilii.
Czytałam o tym z przyjemnością, jednak Pani Kasi w mojej opinii nie udało się uniknąć błędów.
Mój najpoważniejszy zarzut dotyczy… skakania. Bardzo chciałam się zżyć z którąkolwiek z postaci, a nie udało mi się poczuć więzi z żadną. Głównie dlatego, że bohaterka każdy rozdział poświęciła innemu miesiącowi zazwyczaj w innym roku. Ledwo poznałam dziewczynki jako dzieci zaraz były już pannami. Nie podobało mi się to, bo nie pozwalało podążać za akcją w sposób płynny. Dość powiedzieć, że książka rozpoczyna się w 1904 roku a kończy w 1926, mając tylko 400 stron. Psuło mi to klimat i wybijało z rytmu. Irytowało.
Wątek amerykański też niestety nie był tak wciągający jakby się tego chciało.
Książka jest pełna nieszczęść. Nieszczęśliwej miłości, biedy i śmierci. Można by powiedzieć, jak w życiu, ale jest to dość przygnębiające, bo krótkie chwile szczęścia przeplatane są znacznie dłuższymi, w których źle się dzieje. Skakanie między latami i postaciami przeszkadzało w kibicowaniu komukolwiek jakoś szczególniej, ale jednak aż się chciało, aby wszystkim im albo zaczęło się w końcu dobrze dziać albo pomyślność ich nie opuszczała.
Samemu stylowi autorki nie mam absolutnie nic do zarzucenia. Czyta się dobrze, a wielkim plusem jest stylizowany język, który pozwala dobrze odnaleźć się wśród złotych łanów lub mroźnej wiejskiej zimy.
Przede mną druga część „Sagi”. Chciałabym, żeby autorka odeszła w niej od skakania w latach i miesiącach. Ale tak czy siak sięgnę po nią z przyjemnością i ciekawością.