„I wciąż ją kocham” jest to książka napisana przez Nicholasa Sparksa, mistrza powieści romantycznych ostatnich lat. I tutaj, podobnie jak w wypadku „Ostatniej piosenki”, najpierw przyszło mi oglądnąć ekranizację, dopiero później przeczytać utwór. Oba filmy mnie zachwyciły, o książkach czytałam wiele dobrego. Do tej pory ani razu nie zawiodłam się na Nicholasie. Tym razem nie było inaczej. Gdy tylko przeczytałam pierwsze słowa wzruszającej lektury, byłam pewna, że dostanę od niej więcej, niż oczekiwałam.
Tytuł mojej recenzji to nic innego, jak przytoczenie słów Johna Tyree. Jednak słowa, których pan Sparks użył do „naznaczenia” swojej książki są jeszcze piękniejsze, i tym razem należące do Johna. Pasują one zarówno na początek, środek jak i koniec tej niepowtarzalnej historii. Okładka „I wciąż ją kocham” jest wspaniała, przez całą podróż w głąb słów, zdań i stron nie mogłam pozbyć się wizji Channinga Tatuma i Amandy Seyfried jako głównych bohaterów. Co mnie urzekło w tej książce, a co mogłoby być dopracowane? Czy istnieje jakakolwiek powieść Sparksa, której mogłabym się oprzeć, nie uroniwszy ani jednej łzy? A może to właśnie powyżej opisywany utwór był tym wyjątkiem?
Akcja rozgrywa się w latach 2000-20005, rok 2006 to jedynie prolog i epilog. Są to więc czasy względnie nam współczesne, jednak na tyle odległe, że czytając, miałam wrażenie, że „to było dawno”, że od tamtego czasu upłynęło 5 lat... 5 lat sielanki lub 5 lat pełnych zgryzoty. Miejsce rozgrywających się wydarzeń to – a jakżeby inaczej – Stany Zjednoczone. Głównie skupiamy się na Lenoir i rodzinnym mieście Johna, mimo wszystko są też fragmenty o służbie wojskowej żołnierza Tyree, który stacjonuje w Niemczech, Iraku, Kosowie…
Bohaterzy i ich portrety są dopracowane, nie mam tutaj niczego do zarzucenia. Z moich ust, a raczej klawiatury, mogą płynąć jedynie pochwały i psalmy na cześć kolejnego sukcesu Nicholasa. John Tyree to chłopak o trudnym dzieciństwie. Wpadłszy w złe towarzystwo, rozpoczął czarny okres w swoim uczniowskim życiu, a gdy obudził się z letargu lenistwa, było już za późno. Uświadomił to sobie, gdy rozstał się z Lucy, swoją dziewczyną, która wyszła za adwokata. Wtedy główny bohater postanawia zrobić coś ze swoim życiem i zaciąga się do wojska. Jego charakter jest dość złożony. Mimo groźnej, nieprzystępnej powierzchowności jest on bardzo emocjonalny, potrafi kochać nad życie, okazywać czułość, namiętność. Sam zauważa zmiany w swoim zachowaniu, dojrzewanie i dorastanie, to, jak bardzo różni się od chłopaka, którym był kilka lat temu. Wtedy spotyka Savannah. Jest ona studentką psychologii, chce pomagać dzieciom chorym na autyzm wykorzystując terapię związaną z kontaktem niepełnosprawnych z końmi. Smukła i wesoła brunetka ma wielu adoratorów, choć nie wydaje się być tym faktem zachwycona. Skromność, wiara, prostota i pracowitość - to jej główne priorytety. Drogi jej i Johna krzyżują się i to skrzyżowanie ma nigdy nie być zapomniane. Ojciec Tyreego to skryty i zamknięty w sobie numizmatyk, odgrywa on względnie dużą rolę w całym utworze. Jego postać była dla mnie niespodzianką, a zarazem źródłem przemyśleń i dywagacji. Tim to młody student i najlepszy przyjaciel Savannah, który potrafi wybaczać i jest pełen zrozumienia dla każdego. Tak jak ona pomaga innym. Jego brat Alan jest chory na autyzm, to poświęcenie Tima dla młodszego brata i czynione przez niego postępy zainspirowały dziewczynę do takiego kierunku studiów.
Jeśli chodzi o twórczość Sparksa, spotykałam się z zakończeniami smutnymi, szczęśliwymi, tragicznymi… Pod tym względem zawsze się mylę w swoich „zgadywankach”. „I wciąż ją kocham” to piękna historia prawdziwej miłości, która trwa wiecznie, o dojrzewaniu i nauce udzielanej przez życie. Uczy o tym, że ważne jest, aby podejmować właściwe i prawe decyzje, nawet jeśli wydaje się nam to bardzo trudne i złe dla nas samych. Pokazuje, że prawdziwa miłość to taka, w której na uwadze mamy przede wszystkim drugą osobę, nie samego siebie. W tej lekturze nie znajdziemy ciągu płynnej, wartkiej akcji. Rozpędza się ona wraz z każdym spotkaniem Johna i Savannah, spowalnia, gdy żołnierz udaje się pełnić swą posługę ojczyźnie. Nie oznacza to w żadnym wypadku, iż jest to nudna książka. Sposób pisania i przedstawiania świata Nicholasa zupełnie mnie oczarował i zakochuję się w tym obrazie za każdym razem, gdy sięgam po którąś z jego książek. „I wciąż ją kocham” obfituje w niespodziewane zwroty akcji, jednak - proszę tych, którzy jeszcze nie zdążyli tego zrobić – nie czytajcie opisu książki (jest on na zakładce przy frontowej stronie okładki), ponieważ zepsuje wam to jeden z najciekawszych momentów tej książki. Zakończenie tego utworu wstrząsnęło mną, gdyż nie tego się spodziewałam. Wszystkiego, tylko nie tego. Czytałam kilka razy ostatni fragment, sprawdzałam, czy nie ominęłam czegoś w epilogu. Jest to chyba najbardziej romantyczna książka, jaką do tej pory udało się mi przeczytać.
„I wciąż ją kocham” zalicza się do listy top książek, z którymi miałam okazję zapoznać się w swoim życiu. Odpowiadając na wcześniejsze pytania, nie zauważyłam w książce żadnego uchybienia, niedociągnięcia, czegoś, co warto by było zmienić. Zdaje się ona idealna taka, jaka jest. Czy płakałam? Owszem. Nie ma książki tego autora, przy której powstrzymałabym się od słonych, gorących łez. Wcale się tego nie wstydzę, ponieważ osoby, których takie historie nie wzruszają i nie poruszają, nie są też w stanie ukazywać swoich innych uczuć, nie potrafią wczuć się w sytuację innej osoby. Gdybym nie zużyła choć jednej chusteczki podczas czytania „I wciąż ją kocham”, musiałabym być z kamienia. Lekturę tą polecam wszystkim fanom Sparksa, którzy jeszcze nie mieli okazji po nią sięgnąć, osobom, które spędzają samotnie wieczór, tym szczęśliwie i nieszczęśliwie zakochanym, jednym słowem – wszystkim, którzy nie boją się tematu miłości i przemijalności wspomnień, rzeczywistości. Kolejna obyczajówka z elementami romansu, której nie można nazwać „kolejną” wtapiającą się w tłum. Ona aż krzyczy, żebyście przeżyli tą historię razem z nią.