„Po prostu żyj dobrze. Po prostu żyj” – Louisa nie przypuszczała nawet, że tak proste słowa mogą okazać się tak trudne do zrealizowania. I ciężko jej się dziwić. Wydawało się, że Paryż będzie dla niej tylko jednym z przystanków w cudownym, pełnym perspektyw życiu. Tymczasem jest zupełnie tak, jakby dawna Lou w pasiastych rajstopach umarła w tamtym pokoju w Szwajcarii. Teraz jest tylko jej smutna i wściekła wersja. Wściekła nawet na Willa, który ją zostawił, przewracając jej świat do góry nogami. Wściekła, bo nie ma pojęcia, jak ten świat złożyć do kupy, żeby znowu było dobrze.
O kontynuacji „Zanim się pojawiłeś” usłyszałam jeszcze przed przeczytaniem pierwszej książki. Wówczas nie przywiązałam do tego większej wagi. Ale jak tylko zapoznałam się z tą cudowną historią, tytuł „Kiedy odszedłeś” budził we mnie mieszane uczucia. Z jednej strony byłam bardzo przywiązana do Lou i chciałam zobaczyć, co wydarzy się dalej, a z drugiej nie mogłam pojąć, czemu autorka zdecydowała się dalej ciągnąć opowieść, która powinna zostać nietknięta. Błagam, pani Moyes, niech pani nie mówi, że napisała drugą część dla kasy… – tak mniej więcej wyglądały moje myśli. Mimo ogromnego sceptycyzmu nie wytrzymałam i musiałam przeczytać kontynuację. O dziwo nie rozczarowałam się, co mnie bardzo mile zaskoczyło.
Dalszy ciąg losów Louisy Clark nie umywa się do swojej poprzedniczki, to na pewno. Wciąż nie jestem do końca przekonana, czy ten drugi tom był w ogóle potrzebny. Jednocześnie przyznaję, że dzięki niemu cała ta historia stała się pełniejsza i wreszcie (miejmy nadzieję) zamknięta. Mimo że „Kiedy odszedłeś” znajduje się co najmniej stopień niżej od „Zanim się pojawiłeś”, to wciąż przepiękna książka. Książka o żałobie, radzeniu sobie z nią, tęsknocie za zmarłą osobą, ale także o nadziei i nowych początkach. Jeśli którekolwiek z was kiedyś kogoś straciło, jestem pewna, że znajdzie w tej powieści odbicie samych siebie.
Niemal na samym początku autorka serwuje czytelnikowi pewną bombę, której przynajmniej ja się nie spodziewałam. To miłe, że mimo wszystko ta książka w paru miejscach mnie zaskoczyła, choć zupełnie tego po niej nie oczekiwałam. Do fabuły wkraczają nowe osoby i to one z reguły stają się centrum głównych wątków. Jednocześnie również dawne postacie nie zostały zapomniane. Pojawiają się Traynorowie, którzy na różny sposób próbują odzyskać siły po tragedii, mamy też okazję bliżej poznać rodzinę Lou, w szczególności jej rodziców. W zasadzie dopiero teraz mogłam ich wreszcie polubić, wcześniej odniosłam wrażenie, że są zbyt wymagający wobec starszej córki. Przez treść przewinął się także – choć bardzo szybko – Patrick-dupek, który nadal jest dupkiem. Jeśli zaś chodzi o samą Louisę, to jej postać ewoluuje na oczach czytelnika. Czytając, przechodzi się razem z nią przez liczne etapy zwątpienia, cierpienia, żalu, a później radości, ekscytacji i niecierpliwego oczekiwania na to, co dopiero nadejdzie.
„Kiedy odszedłeś” czyta się niesamowicie lekko i przyjemnie. Powieść nie należy do najcieńszych (blisko 500 stron), ale jakoś nie zwraca się na to uwagi. Styl jest wprost przesiąknięty różnymi emocjami, które bardzo mi się udzielały. Oj tak, pani Moyes zdecydowanie potrafi grać na uczuciach. W trakcie czytania często się uśmiechałam, a nawet zaśmiewałam cicho pod nosem, bo poczucie humoru pisarki często dawało o sobie znać. Chwilę później wzruszenie łapało mnie za gardło. Strasznie mi się to podobało. Chociaż sama fabuła nie obfitowała w nagłe zwroty akcji, to jednak poszczególne słowa bardzo do mnie przemawiały, przez co nie mogłam się oderwać.
Tę książkę zdecydowanie warto przeczytać. Nie wykluczam, że niektórzy, znając i kochając „Zanim się pojawiłeś”, będą czuli zawód po przebrnięciu przez drugą część. To już zdecydowanie nie jest to samo, to nie ten urok, który miał tom pierwszy. Ale powieść nadal daje do myślenia i napawa optymizmem, a tego chyba każdy z nas czasem potrzebuje. Miłośnicy dynamizmu mogą poczuć się szczególnie rozczarowani; tylko pamiętajcie, że to nie o to w tej książce chodziło. Myślę, że autorka z pełnym rozmysłem postawiła na stateczność i refleksję. I całkiem nieźle jej to wyszło.