Od kiedy obejrzałam i pokochałam „Downton Abbey”, (nie wypełniłam jeszcze po nim pustki) moje historyczne zainteresowania krążą głównie wokół życia służby i arystokracji zwłaszcza w początkach XX wieku.
Dość entuzjastycznie podchodzę do każdej nowej pozycji, która może choć na chwilę pomóc mi przenieść się w realia w typie Downton Abbey. Nie inaczej było i tym razem, kiedy odkryłam, że Pani Mirosława Kareta napisała „Gorzej urodzoną”.
Książka opowiada o Józi, która urodziła się jako nieślubne dziecko na jednej z podkrakowskich wsi. Nie miała przez to łatwego życia, zwłaszcza kiedy matka wyszła za mąż a chata zaczęła zapełniać się kolejnymi, tym razem już legalnymi dziećmi. Życie Józi upływało na zwyczajowej pracy na wsi, ale istniały w nim też promyczki słońca w postaci przyjaciela Antka i malarza, Witolda Pruszkowskiego, który wprowadził się do dworu we wsi wraz ze swoją młodą żoną. Zresztą pojawienie się artysty nie jest jedyną sensacją, jaka spotyka mieszkańców wsi. Zjawiają się bowiem także archeolodzy i angażują do wykopalisk miejscowych chłopców. Wydarzenie to niestety sprowadza czarne chmury na życie Józi, która w konsekwencji tego wszystkiego zostaje wysłana do miasta. Na służbę do państwa.
Przyznam, że książkę czytało mi się ciężko. Było to dla mnie rozczarowanie, ponieważ ponad rok temu miałam do czynienia z pierwszym tomem „Sagi rodu Petrycych” autorstwa Pani Mirosławy i o ile pamięć mnie nie myli pochłonęłam książkę dość szybko i sprawnie.
Autorka zdecydowała się na opowieść w pierwszej osobie. Józia jest ciotką dla narratorki, a poznajemy ją jako dorosła kobietę podczas pierwszej wojny światowej. I wszystko byłoby dobrze, gdyby nie forma w jakiej dostajemy książkę. Brakowało mi tu dialogów, częściej to była jednak snuta przez narratorkę opowieść. W dodatku mocno wybijały mnie z rytmu cytowane fragmenty podręczników dla służących czy też innych dzieł z epoki. Pani Mirosława wykonała tu kawał dobrej roboty i porządnego reasearchu, jednakowoż forma w jakiej zostało mi to zaserwowane jakoś do mnie nie przemawiała. Tak naprawdę książkę czytałam z zainteresowaniem dopiero od momentu, kiedy Józia trafiła do Krakowa. A i wtedy z trudem udawało mi się przeczytać 50 stron dziennie.
Niemniej jest to dopiero pierwsza część i choć Józia w roli pokojówki występowała przez więcej niż połowa książki i tak czułam niedosyt.
Poza cytowanymi fragmentami książek, które zajmowały nierzadko i więcej niż strona, nie mam stylowi Pani Karety nic do zarzucenia. Brakowało mi większej ilości dialogów, dzięki temu akcja posuwałaby się do przodu bardziej dynamicznie. Moje rozczarowanie wynika chyba także z tego, że spodziewałam się czegoś innego, (tak to jest kiedy stawia się oczekiwania książce, której nawet nie miało się wcześniej w rękach). Miałam nadzieję na dwór i rzeszę służby. Tak, przyznaję, miałam nadzieję na polskie „Downton Abbey”. Jednak „Downton Abbey” to przy życiu Józi sielanka. „Gorzej urodzona” pokazuje, że rzeczywistość, (a przynajmniej ta polska) była okrutna, daleka od ideału.
Wielkim plusem jest umieszczenie w książce postaci autentycznych jak wspomniany już Witold Pruszkowski, malarz oraz Gotfryd Ossowski, archeolog. Dzięki temu mogliśmy nie tylko uczestniczyć w procesie twórczym obrazu, ale również przyjrzeć się z bliska pracom wykopaliskowym. Archeologia wzbudza emocje po dziś dzień, a co dopiero wtedy wśród mieszkańców wsi, którzy nie mieli możliwości chodzić do szkoły, a odkrycie jaskini czy kości było dla nich jedynym namacalnym spotkaniem z przeszłością.
Tak jak wspomniałam, „Gorzej urodzona” to pierwszy tom sagi „Wydziedziczone”. Ile będzie tomów i czy w kolejnym spotkamy się także z Józią, (tytuł sagi sugeruje, że bohaterek może być więcej) nie wiem. Wiem jednak, że po kolejny tom sięgnę. Bo choć nie zżyłam się z Józią jakoś niesamowicie, wzbudzała ona moją sympatię i nierzadko współczucie. Chciałabym wiedzieć jak potoczyły się jej losy po ostatnich wydarzeniach w pierwszym tomie.