„Arystokrata” autorstwa Penelope Ward było moim drugim podejściem do twórczości tej autorki, które spodobało mi się o wiele bardziej niż poprzednie. Do tej pory pamiętam jaki niesmak spowodowała we mnie poprzednia historia - była zbyt schematyczna oraz przesłodzona. Tutaj dostałam coś zupełnie innego - powieść dzięki, której cofnęłam się do czasów dzieciństwa, kiedy to, co wieczór słuchałam opowieści o losach księżniczek, które czekały na swojego rycerza na białym koniu. No powiedzcie, kto z nas będą małym, nie marzył o własnym księciu/księżniczce z bajki?
Felicity oraz Leo spotkali się przypadkiem. Od razu między nimi zaiskrzyło. Burza rudych włosów Felicity wprawiała go w zachwyt, a jej piegi wydawały mu się najseksowniejsze na świecie. Tyle że Felicity nie była kobietą, którą mógłby przedstawić rodzinie...
Od Leo oczekiwano określonego zachowania. Był przez swoją rodzinę bacznie obserwowany i surowo oceniany. Nie mógł być sobą. Warunkiem akceptacji ze strony bliskich było spełnienie konkretnych wymagań. Oczywiste było, że nie mógł samodzielnie wybrać sobie dziewczyny. Jako syn księcia musiał mieć towarzyszkę z odpowiednich sfer.
Felicity wiedziała, że ich związek nie miał najmniejszych szans. Powtarzała to sobie od początku, jednak uczucia zrobiły swoje... Po wakacyjnym romansie przyszedł czas rozstania, które okazało się piekielnie trudne.Uczucie, które do niego żywiła, było zbyt silne. Jednak najtrudniejsza decyzja była dopiero przed Felicity. Pięć lat po powrocie Leo do Anglii niespodziewanie otrzymała list...
Penelope Ward po raz kolejny stworzyła historię, która spowodowała we mnie wiele emocji. - w trakcie lektury wylałam wiele łez szczęścia oraz smutku. Jeśli sądzicie, że „Arystokrata” to pusty i banalny romans, to niestety (bądź też stety) jesteście w błędzie. Z tego co zauważyłam, twórczość Ward ma to do siebie, że autorka nie boi się poruszać w swoich książkach trudnych tematów. Tym razem pisarka zmusiła mnie do przemyśleń, czy dla prawdziwej miłości czasami warto jest się poświęcić oraz czy istnieją jakiekolwiek bariery, które mogą zabronić dwójce ludzi dzielić wobec siebie wzajemnie uczucia.
Cała historia została podzielona na dwie części: pierwsza z nich jest dość powolna, a druga natomiast pędzi jak z bicza strzelił. Spokojnie, nie oznacza to, że macie czytać tylko tę drugą część - odrobinę wolniejszy, wręcz monotonny początek ma swoje uzasadnienie. Dzięki takiemu zabiegowi Penelope nadała pewien realizm do relacji, która połączyła Leo oraz Felicity. Dzięki nieco wolniejszej fabule miałam możliwość towarzyszyć im kiedy ta dwójka poznawała siebie nawzajem oraz obserwować jak rodzi się między nimi pewne uczucie.
Po raz kolejny Ward przedstawia nam świetnych bohaterów, którzy swoim charakterem nadają klimat całej historii. Jak już wspominałam wcześniej, dostajemy tutaj dwójkę ludzi z zupełnie różnych światów. Ona - skrzywdzona przez los, dzięki czemu stała się silną kobietą. On - człowiek, który miał wszystko, facet z wyższych sfer, który pomimo swojego dziedzictwa wiedział, że najważniejszym w życiu jest nieść pomoc innym.
Na koniec kilka słów o finale, który w moim odczuciu jest idealny. Nie jest ani za słodki, ani za gorzki, jest po prostu taki jak być powinien. Nie chcę Wam za dużo zdradzić, jednak radzę Wam przygotować się na zakończenie, które nie spowoduje Waszego niedosytu - w pełni Was usatysfakcjonuje.
Czy książkę polecam? Ward specjalizuje się w tworzeniu lekkich historii, które pozwolą Wam na chwilę oddechu od codziennych obowiązków. Jeśli marzy Ci się romans z lekko baśniowym klimatem, „Arystokrata” będzie strzałem w dziesiątkę.